Jak na „najważniejsze wybory” od czasu przywrócenia w Polsce kapitalizmu, które miały zakończyć się definitywnym upadkiem dyktatury i faszyzmu, sytuacja jest daleka od stabilnej. W zasadzie oprócz Konfederacji, którą poniosły przesadnie pozytywne sondaże wśród ich chwiejnych wyborców, każde z ugrupowań przekraczających próg wyborczy odtrąbiło zwycięstwo. Rekordowa frekwencja przebiła wszelkie oczekiwania. Według liberalnych mediów wystarczy teraz złożyć hołd Donaldowi Tuskowi jako przyszłemu premierowi i pozwolić koalicji „demokratycznej” rozpocząć wielki plan naprawy kraju, z poparciem większości Polaków i Unii Europejskiej. Podstawowym jednak pytaniem pozostaje – kto na tym wszystkim zyska?
Oportunistyczna sztafeta
Po ogłoszeniu wyników wyborów w Polsce poszybował w górę popyt na polityczny butapren. Niedawna opozycja musi teraz usiąść do stołu i zacząć dzielić polityczny tort. By jednak tej sztuczki dokonać, jak w przypadku każdej koalicji, najpierw należy ustalić granice. Jeszcze przed wyborami zaznaczaliśmy, że jakikolwiek wynik wyborów będzie oznaczał rząd niestabilny i podzielony, i nie zmienią tu kolejne zapewnienia, że w podstawowych sprawach koalicja jest zgodna. Konstytucja, Unia Europejska, prawa człowieka i praworządność to wprawdzie mniej lub bardziej przydatne narzędzia wyborczej agitacji, ale poważne różnice zdążyły już wysunąć się na pierwszy plan.
Tymczasowa zmiana barw
Zacznijmy od sprawny najnowszej – niespodziewanego ataku Hamasu na Izrael i niezwykle brutalnej odpowiedzi prawicowego reżimu Netanjahu. Prawdziwy obraz sytuacji opisywaliśmy tutaj. W chórze masowego poparcia dla prawa Izraela do dalszego mordowania i grabieży nie zabrakło też oczywiście polskich polityków. Kluczowe są tutaj głosy KO i Lewicy.
Donald Tusk, jak się spodziewaliśmy, cynicznie wykorzystał ludobójcze zapędy Izraela do ataku na PiS. W retoryce „demokratycznej” uchodźcy z Palestyny i Libanu to piąta kolumna i terroryści – jakże mogło być inaczej? Przypomnijmy, że węzłem gordyjskim z tym bardzo mądrym panem jest powiązana Lewica.
Po tej stronie historia jest nieco inna, i pokazuje stary, dobry oportunizm. W przeszłości Lewica (w szczególności Razem) często wyrażała głosy poparcia dla Palestyńczyków, choć oczywiście z zachowaniem reformistycznej rezerwy. Na pierwszym planie brylował Maciej Konieczny, który słusznie nazywał zbrodnie izraela morderstwem. I co?
I nic. Bo w polskim maratonie wyborczym niepisaną zasadą jest wkładanie niewygodnych ludzi i postulatów do szafy. Tak było i tym razem. Na tle obrzydliwego ataku Tuska, Lewica po prostu milczała. Dopiero po wyborach poseł Konieczny dostał przyzwolenie na malutką krytykę Izraela – oczywiście po wstępnej deklamacji moralnego oburzenia wobec Hamasu.
To pierwszy z przykładów politycznego kagańca, jaki założyła sobie Lewica. Jak na tym wyszła, zobaczymy w dalszej analizie wyborczej frekwencji.
Aborcyjna awantura
Wszyscy mniejsi koledzy Koalicji Obywatelskiej w ramach kampanii wyborczej karnie i ochoczo schowali znaczące różnice pod dywan. Teraz jednak czas na rozliczenia. Wprawdzie w programie wyborczym Lewicy znajduje się punkt o legalnej aborcji do 12 tygodnia, a Donald Tusk u boku samozwańczej „liderki” Strajku Kobiet szumnie zapowiadał utrzymanie tego kierunku, KO i Trzecia Droga ma inną wizję – referendum. Co ważne, lider PSL kategorycznie odrzuca wpisanie aborcji, jako „kwestii światopoglądowej”, do umowy koalicyjnej, a wtóruje mu Małgorzata Kidawa-Błońska z KO. Ta druga trzeźwo zwraca uwagę, że cała sytuacja jest niezwykle trudna, bo przecież zarówno KO (poniekąd), jak i Lewica szły do wyborów z hasłem legalnej aborcji na sztandarach.
W pewnych wypadkach pewien ogląd daje nam prosta matematyka. Marek Sawicki, poseł PSL, stawia sprawę wprost:
Na uwagę, że w Sejmie PiS i Konfederacja się na takie rozwiązanie na pewno nie zgodzi i jak do tego dojdzie Trzecia Droga to aborcji do 12 tygodnia nie będzie, poseł ludowców odparł: Tak sądzę.
Sprawa ma się tak, że wszyscy są gotowi się dogadać – bo projekt Lewicy, którego zgłoszenie ogłosił osobiście Tusk, nie ma żadnych szans na przeżycie sejmowej potyczki – PSL wyraża się tutaj niezwykle jasno. W tym kontekście kampanię „kobiety na wybory” należy rozumieć wyłącznie jako cyniczną zagrywkę, w ramach której „kapitał z kobiecą twarzą” mobilizował kobiety „apolitycznie” do wzięcia udziału w wyborach – jak zobaczymy później, w żargonie kapitalistów brak polityki oznacza po prostu politykę burżuazyjną. Jakże sprytnie!
Niedzielny problem
Kwestia niedziel handlowych była w pewnym sensie papierkiem lakmusowym polityki ostatnich lat. Środowisko Platformy Obywatelskim szaleńczym krzykiem opiewało każde, choćby najmniejsze i jak najbardziej cyniczne, ustępstwo na rzecz polskiego pracownika. Dla „demokratów” nawet za wyświechtanym keynesizmem kryje się widmo komunizmu. Nie inaczej jest z niedzielami handlowymi.
I tu kolejny problem – dla KO jest to jedno z wielu „socjalistycznych” rozwiązań, które trafią na szafot jako pierwsze. Lewica natomiast postuluje zwiększone płace i prawo do dwóch wolnych niedziel w miesiącu. Trzecia Droga, w duchu radykalnego centryzmu, postuluje powrót do sytuacji z 2018 r. – czyli dwóch niedziel handlowych w miesiącu. Koalicja musi zatem dać kapitalistom odpowiedź na odwieczne pytanie – jak powiększyć zyski z wyzysku klasy pracującej, nie powodując społecznej burzy? Myślcie, wybrańcy kapitału!
Ku chwale kryzysu!
Są też i takie „ciche” postulaty, którymi nie wypada się chwalić i na które nie ma miejsca w kampanii wyborczej, ale których wykonanie jest tak pewne, jak burżuazyjny charakter koalicyjnej kliki. Jednym z nich jest zwiększenie wieku emerytalnego. To rozwiązanie, wprowadzone przez rząd Donalda Tuska w roku 2012, popierają i dziś przedsiębiorcy. Obecnie, według słów rzecznika Tuska, mamy miękkie veto – przynajmniej na razie. Jednak i tutaj sytuacją będzie rządzić nie dobra wola tego czy innego polityka, lecz twarde prawa ekonomii. Z drugiej strony nawet KO rozumie, że taka decyzja będzie społeczną katastrofą. Można się spodziewać, że decyzję trzeba będzie prędzej czy później, pod naciskami kapitału, podjąć. I może się okazać, że tym razem sztuczki pod tytułem „Polska się wyludnia”, „rozliczamy przestępców” oraz „sprzątamy po PiS-ie” nie wystarczą.
Szymon Hołownia wykazuje się w tej sprawie trzeźwiejszym osądem. Postuluje, że
Wiek emerytalny pozostanie na tym samym poziomie, a my sprawimy, że ci, którzy chcą pracować dłużej, będą mogli to robić. Będzie cały system zachęt dla nich stworzony. Na przykład składka rentowa będzie zaliczana jako składka emerytalna i to sprawi, że świadczenie będzie wyższe.
Innymi słowy – nie musimy przeprowadzać niepopularnych reform, by zapewnić kapitalistom dostęp do taniej siły roboczej – zrobi to za nas inflacja, odrobina administracyjnej magii i lekki przymus ekonomiczny! Przy głodowym poziomie emerytur względem inflacyjnego galopu i nadchodzącym wraz z recesją bezrobociem praca w Polsce pozostanie przywilejem, szczególnie, że 14., a może i 13. emerytura również pójdą pod nóż.
Rozdawnictwo
Zarówno KO, jak i Lewica obiecują utrzymanie świadczenia 800+. Jednak deklarowanym planem Szymona Hołowni jest „koniec rozdawnictwa” i ograniczenie wypłacania świadczeń dla osób, które pracują – i to maksymalnie do 500 zł. Jest to niezwykle ciekawe, biorąc pod uwagę, że cała Europa zmierza w stronę recesji i bezrobocia. Trzeba Hołowni przyklasnąć za trafną propozycję na trudne czasy – to znaczy, jeżeli jest się posiadaczem żyjącym z pracy innych!
Interesująca jest tutaj niezwykle „mądra” wypowiedź Ryszarda Petru, czyli renegata z PO, obecnie dumnego skrzydła reprezentującego w „nowej” Trzeciej Drodze stare skrzydło wielkiego biznesu. Okazuje się, że niedoszły kandydat na prezydenta proponuje likwidację 800 plus po to, żeby… zwiększyć wynagrodzenie nauczycieli. Cóż, zasada „dziel i rządź” jest niezwykle przydatna, ale we wszystkim trzeba zachować odpowiednie proporcje, by nie utonąć w kałuży absurdu. Drodzy reformiści – z takimi przyjaciółmi nie potrzebni wam żadni wrogowie!
Jednocześnie Trzecia Droga stanowczo opowiada się za liberalizacją prawa podatkowego, w przeciwieństwie do Lewicy. KO jednoznacznie deklaruje dalszy „rozdział kapitału od państwa”, deklarując likwidację „podatku Belki” – a więc szeroki uśmiech w stronę inwestorów, kapitału finansowego, baniek finansowych i fikcyjnej „produkcji” przy braku inwestycji. I jak najbardziej odpowiada to ślepemu zaułkowi, w który kolejny raz wbiega właśnie kapitalizm. Jak zapobiec kryzysowi nadprodukcji i fikcyjnym inwestycjom? Po prostu jeszcze bardziej nadmuchajmy magiczny balonik. Tym razem na pewno nie pęknie!
We wszystkich dotychczasowych deklaracjach widać więc jak na dłoni nadchodzące decyzje – wszelkie świadczenia socjalne będą traktowane przez koalicję jako zło koniecznie i utrzymywane tylko po to, by je ostatecznie zdemontować, zapewne w imię starej i sprawdzonej „siły wyższej”.
Czas kampanii wyborczej oznacza stosowanie metody marchewki. Gdy demokratyczne emocje opadną, przyjdzie czas na kij. Bardzo szybko więc okaże się, że na świadczenia nie ma pieniędzy. Musimy przyznać, że rzeczywiście będzie to wówczas wynikiem rozdawnictwa – to jest rozdawania kapitalistom wartości w całości wytworzonej przez klasę pracującą.
Potyczki zbożowe
Gospodarcza wojna z Ukrainą bynajmniej nie dobiegła końca. Obecnie w koalicyjnym rządzie z mamy proeuropejskie KO, które z jednej strony ostrzy sobie zęby na inwestycje związane z odbudową Ukrainy ku uciesze kapitalistów, z drugiej jednoznacznie opowiada się za „precyzyjnym rozwiązaniem”, mającym umożliwić transport zboża z Ukrainy przez Polskę.
I tu mamy kolejny zgrzyt, bo w tym samym parlamentarnym worku znajduje się grupa o zgoła innej perspektywie – jest nią oczywiście PSL, którego elektorat był, jest i będzie reprezentować interesy wiejskich posiadaczy. Dla ludowców embargo to za mało, a rząd powinien wprowadzić szeroko zakrojony system kaucyjny. Kto więc będzie kontrolował ukraińską i polską żywność – kapitalista polski, czy europejski? Czy na tle rosnących cen żywności i wzrostu zjawiska głodu i niedożywienia produkty rolne będą marnowane w Polsce, czy we Francji? Czy zerowy VAT na żywność zlikwiduje uśmiechnięty demokrata, czy smutny konserwatysta? Doprawdy, skala „wolnego wyboru” w kapitalizmie może przyprawić o zawrót głowy!
Sentyment znajduje swoje odzwierciedlenie po drugiej stronie sporu. Ołeksij Arestowycz, były doradca Wołodymyra Zełeńskiego, tak tłumaczy spór z Polską:
To zaostrzenie jest pochodną zakochania się prezydenta Zełenskiego w samym sobie oraz nadmiernego przejmowania się przez prezydenta Ukrainy interesami grup biznesowych działających w rolnictwie.
Co do pierwszej części nie możemy powiedzieć zbyt wiele, ale fakt stosowania nacisków na władzę ze strony wiejskich kapitalistów, jako część światowego kryzysu łańcuchów dostaw i zwijania rynków światowych na rzecz kapitału narodowego to trend, który będzie jedynie przyspieszał. Interesów kapitału wiejskiego nie był w stanie zabezpieczyć ani PiS, ani AgroUnia, więc kolejnym pretendentem do gaszenia tego pożaru w metaforycznym młynie będzie, a jakże, PSL. Sęk w tym, że ten organiczny dla kapitalizmu kryzys dotyka wyłącznie jedną grupę, której w całej sprawie nikt nie spytał o zdanie – klasę pracującą.
Wodzu, prowadź
Małgorzata Kidawa-Błońska, komentując domniemaną propozycję stanowiska premiera dla Donalda Tuska, powiedziała, że jest to „najbardziej naturalne rozwiązanie”. Nie możemy zgodzić się bardziej – jawnie burżuazyjnemu rządowi powinien przewodzić najbardziej jaskrawy przedstawiciel klasy panującej! Jasno na ten temat wypowiada się Włodzimierz Czarzasty, przy okazji bardzo wymownie strofując działaczy Razem, którym takie rozwiązanie się nie podoba. Reformiści ze zdziwionymi minami dowiadują się, że „kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”. Byle tylko nie zedrzeć za bardzo gardeł!
Na białym rumaku po garniec złota
Kwestia pieniędzy z KPO, wokół której KO i PiS tańczyły parlamentarnego poloneza, miała być jednym z filarów gospodarczego planu KO na „naprawę Polski”. Chociaż już pojawiają się głosy, że zapowiedzi były swoistą „przenośnią”, to Donald Tusk, jako na tym etapie de facto premier-elekt, zapowiedział już osobiste stawienie się u bram europejskiego kapitału i wyciągnięcie ręki po gruby plik banknotów, tak niezbędnych dla wykonania śmiałego planu przywrócenia w Polsce europejskich zasad wolnego rynku przy zachowaniu resztek społecznego spokoju. Emocje wokół tej „ekspedycji karnej” przeciwko resztom władzy PiS studzi jednak Komisja Europejska. Lubimy cię, Donald, ale tak łatwo nie pójdzie!
Dla nas, marksistów, jest najzupełniej jasne, że koniec końców te środki mogą zasilić jedynie i tak pokaźne kieszenie kapitalistów, podobnie jak reszta pieniędzy, które planuje „odzyskać” KO. Domniemany przepływ kapitału z TVP do kieszeni europejskiego kapitału jest najwyraźniej jednym z przejawów „odzyskiwania normalności”.
Dyktatura i faszyzm?
Jak wskazywaliśmy wcześniej, samo istnienie skrajnej prawicy nie oznacza faszyzmu. Podobnie istnienie politycznych przeciwników Tuska to nie dyktatura. Jarosław Kaczyński, w pierwszym powyborczym komentarzu, trzeźwo stwierdził, że „żadna dyktatura nie upada na skutek wyborów”. Wynik wyborów jednym ruchem zniszczył liberalną narrację o autorytarnym rządzie, który za dzień, dwa wprowadzi w Polsce faszystowskie rządy policji i „bojówek Macierewicza”. Tyle hałasu o nic. Ze świecą szukać w historii przykładów drugiego „totalitarnego” reżimu, który grzecznie pogodził się z wynikami wyborów. Być może zadziałała „magia demokracji”. My jednak w magię nie wierzymy.
Zatem to, co upadło, to wyłącznie część wpływów jednego sektora burżuazji kosztem drugiego, w wyniku nabierającego tempa kryzysu gospodarczego, jak tłumaczyliśmy przy okazji „Marszu 4 Czerwca”. Tylko w ten sposób jesteśmy w stanie zrozumieć cokolwiek z wyborczych wyników i możliwych scenariuszy na przyszłość. Tarcia między grupami kapitalistów nie mogły znaleźć innego wyrazu w ramach państwa narodowego, jak właśnie niestabilny i podzielony rząd – nawet jeżeli PiS-owi udałoby się zmobilizować więcej głosów, to musiałoby się skończyć tą czy inną koalicją i przeniesieniem pęknięć w klasie panującej na sale sejmowe.
Demokrata… z policyjną pałką
Co więcej, o ironio, więcej antydemokratycznych zagrywek można oczekiwać od obozu „demokratów”, którzy już zapowiadają rozprawę z „pisowskim państwem”: zastąpienie w dziesiątkach komitetów i spółek rządowych (a w dłuższej perspektywie – także Trybunału Konstytucyjnego) ludzi PiSu swoimi ludźmi, wszystko w sposób co najmniej budzący wątpliwości co do legalności. Tak samo słychać już ostrzenie zębów wśród największych fanatyków tego cyrku na kółkach, którzy po latach odgrażania się i frustracji w końcu mogą realnie postarać się o to, aby ten czy inny aparatczyk prawicy poszedł siedzieć. Możliwe, że przed nami powtórka ze spektaklu u wujka Sama, gdzie demokraci również chcą powstrzymać niedoszłego dyktatora za pomocą sądów i prokuratury – z podobnym (marnym) skutkiem.
Jednak pomijając te formalne, legalistyczne elementy demokracji – czy liberałowie zamierzają usunąć ograniczenia w demokratycznym prawie do aborcji, strajku czy wolności słowa? Czy mają zamiar ukarać winnych policyjnej przemocy i represjom wobec protestujących? Możemy sobie odpowiedzieć jasno – nie mają najmniejszego zamiaru. Dla demokratów bowiem demokracja ma być taka sama jak ta w greckich poleis – demokracją dla posiadaczy niewolników.
Magia liczb
Pitagorejczycy twierdzili, że „wszystko jest liczbą”. Liberalne media muszą zatem być bezpośrednimi potomkami filozofów z Krotonu, gdyż dane o frekwencji zdają się być w absolutnym centrum zainteresowania. Najpierw coroczna kampania szantażu moralnego podana w liberalnym sosie, potem zachwyt nad „triumfem suwerena”. Również szeroko pojętej „lewicy” rekordową frekwencję na poziomie 74,38% próbuje się tłumaczyć jako powszechną mobilizację przeciwko „dyktaturze PiS-u”. Oportunizm wyborczy i marsz Lewicy na prawo, wprost pod skrzydło Tuska, ma jednak pewien oczywisty skutek. Jeżeli głównym celem jest wysiudanie PiS-u, to po co głosować na mniejszą Lewicę, skoro lepiej głosu nie „zmarnować” i zagłosować na większego kolegę?
I tak istotnie się stało. W porównaniu z wyborami 2019 PiS stracił ok. 400 tys. głosów, KO i TD zmobilizowały natomiast po półtorej miliona wyborców więcej. Zyskała też Konfederacja (wzrost o prawie 300 tys. głosów). Kluczowy jest jednak przepływ elektoratu. Okazuje się, że Lewicę, która straciła ponad 450 tys. głosów, zdradzono właśnie z KO i Trzecią Drogą. Cóż – po co ktoś miałby głosować na miałką imitację, kiedy istnieje oryginał? Dla elektoratu „demokratów” lepszy jest ten demokrata, który uzyska lepszy wynik. Wobec tego lepiej schować wszystkie różnice do kieszeni i przegłosować „dyktaturę”.
Sednem są tu dane demograficzne. Pomimo prób umizgiwania się do młodzieży, ta pozostaje w ponad połowie niezdecydowana i wcale nie widzi Lewicy (ani żadnej innej opcji politycznej) jako gwarancji bezpiecznej przyszłości. I słusznie! W polityce nie ma dróg na skróty, lecz polscy reformiści okazują się… niereformowalni.
Jak zaznaczaliśmy, kwestia aborcji i perspektyw dla kobiet została podporządkowana wygranej z PiS-em. I ta krótkowzroczność się mści – wprawdzie kobiety tradycyjnie częściej wybierają partie liberalne i tak było i tym razem, to jednak nie przełożyło się to na poparcie dla Lewicy. Dlaczego więc kobiety wciąż głosują na KO i antyaborcyjną chadecję? A może lepiej zadać pytanie – czemu kobiety miałyby głosować na partię, która sama mówi, że w gruncie rzeczy nie ma różnic między nią, a resztą „demokratów”? Szczególnie gdy w tak ważnej dla kobiet sprawie aborcji pomaga przybrać starej konserwie nowe, różowe barwy, i chroni jego „lewą” flankę.
Prawdziwy obraz frekwencji nie jest więc ilustracją triumfalnego powrotu demokracji z masowym mandatem społecznym. Wysoka frekwencja jest, z jednej strony, wynikiem głębokiej nienawiści wobec ustępującego już PiS-u, który efektywnie zantagonizował do siebie młodzież i kobiety, a z drugiej udanej kampanii szantażu i „demokratycznej” histerii ze strony liberalnych mediów, które przekonały miliony wyborców, że nawet jeśli nie widzą na horyzoncie zmian – mają zagłosować na „mniejsze zło”!
Jednak wobec nieumiejętności rozwiązania podstawowych kwestii i problemów społecznych które doprowadziły do porażki PiSu, dzisiejsze zwycięstwo będzie jutrzejszą zmorą, gdy rządzący demokraci przypomną sobie, jak bezceremonialnie wykopano ich poprzedników.
Warsztat klasowej świadomości
Ale frekwencja ma też inną stronę. Nie ulega wątpliwości, że rząd „demokratów” szybko przepali się przez cały bak społecznego zaufania, jaki otrzymał w tych wyborach, i skończy co najmniej tak samo znienawidzony jak niedoszła PiS-owska „dyktatura” – a jeżeli przypomnieć sobie poprzednie pomysły ekipy Tuska i nadchodzące zwolnienie gospodarki, to będzie jeszcze gorzej. W tym wypadku ¾ Polaków i Polek otrzyma od kapitalistów pozwolenie na to, by się rozczarować – bez względu na wybraną opcję. Słowami Lenina – „życie uczy”, i to właśnie doświadczenie roku rządów „demokratów” będzie lepszą lekcją o ich prawdziwej wartości niż ostatnie 8 lat ich opozycji. I tak samo jak w ramach kampanii wyborczej, tak i tutaj głównym przegranym będzie Lewica – o ile nie będzie się starać wyłamać z burżuazyjnej koalicji i opierać w nadchodzących potyczkach ekonomicznych na klasie pracującej. Nie mamy jednak żadnych iluzji, że partia drobnych posiadaczy, kamieniczników i obrońców systemu kapitalistycznego dokona nagłej zmiany na lewo.
26 posłów i posłanek z Nowej Lewicy nie będzie w stanie przeprowadzać znaczących zmian. Nie ma w ręku żadnej dźwigni, bo tę trzyma Trzecia Droga, po przyciągnięciu elektoratu Lewicy – i nie ma tu znaczenia, które z nieistotnych resortów zostanie rzucone reformistom na otarcie łez. Mamy więc sytuację, gdzie Lewica będzie zmuszona z kwaśną miną godzić się na rozwiązania prawicowej KO i antyaborcyjnej chadecji. Głupio wyszło!
Co dalej?
Jaka więc będzie Polska następnych 4 lat? Czy będzie tak uśmiechnięta, miła i niepodzielna, jak chciałyby zadowolone twarze „nowego” rządu? Bynajmniej. Przed nami czas jeszcze większego chaosu i niestabilności.
Podzielony rząd będzie w najbliższym czasie zastanawiał się, które z kryzysowych kukułczych jaj podrzucić koalicyjnym kolegom. Niedobitki reformizmu zostały pokonane i podporządkowane burżuazji. Żadnej drogi naprzód poprzez tę parlamentarną karuzelę kryzysu nie ma i być nie może.
Na horyzoncie mamy dalsze zaostrzenie ekonomicznej walki klasy pracującej. Sprzeczności kapitalizmu już zaczynają wypływać na powierzchnię, a rządowa dyskusja wokół tego, w jaki sposób najlepiej wyzyskiwać polską klasę robotniczą tylko je wyjaskrawią.
W obliczu zupełnej porażki oderwanej od klasy pracującej reformistycznej prawicy (dla niepoznaki wciąż kryjącej się pod szyldem „Nowej Lewicy”) klasa pracująca będzie szukać swoich reprezentantów gdzie indziej. Znaczna część młodzieży słusznie nie widzi żadnej drogi wyjścia z kapitalistycznego koszmaru w ramach koalicyjnych akrobacji – i słusznie!
Ta droga bowiem wychodzi daleko poza ramy polityki burżuazyjnej. W erze agonii kapitalizmu, tego ogromnego hamulca ludzkiego rozwoju, w ramach którego wartość wytwarzana przez robotnika należy do tego czy innego pasożyta, nawet demokratyczne żądania – o legalną aborcję, prawo do mieszkania, dostęp do ochrony zdrowia, tanią żywność, a nawet prawo do pracy – są nie do spełnienia. Stanęliśmy przed ścianą – i teraz naszym zadaniem jest ją wspólnie zburzyć.
Jak? Potrzebna jest silna, zorganizowana i masowa partia robotników, młodzieży, kobiet i wszystkich uciskanych, zjednoczona pod programem socjalistycznej przebudowy społeczeństwa. Jeśli zgadzasz się z naszą analizą i poglądami – nie zwlekaj i dołącz do marksistów!
Autor: Łucja Świerk