W ramach przedwyborczych potyczek główną artylerię opozycji stanowi wyciągnięta po raz kolejny ze śmietnika historii koncepcja „mniejszego zła”. Nie jest to żadna polityczna nowinka, lecz raczej sprawdzona metoda stosowana przez wszystkie większe ugrupowania po przywróceniu kapitalizmu. W Polsce jedynie niewielka część elektoratu głosuje „za” – znaczna większość głosuje „przeciw”, co wynika z wywiadów i sondaży przy okazji każdej odsłony narodowego spektaklu przy wyborczej urnie.
W kraju, który pamięta ruinę lat 90-tych oraz antyrobotnicze postawy każdego rządu III RP, trudno jest wygrać władzę wyłącznie na podstawie jawnie burżuazyjnego programu. Niezbędne jest założenie niezdecydowanym moralnego nelsona, tak, by w efekcie zmusić zdemoralizowane masy do poparcia opcji bez cienia wątpliwości reprezentującej interesy kapitalisty – z Warszawy, Berlina czy Waszyngtonu.
By tego dokonać, politycy starają się wywołać powszechne poczucie wstydu przez moralny szantaż – szczególnie wśród tych, którzy tak licznie wybierają bojkot wyborów. Dla burżuja jest to niezrozumiały przejaw głupoty – dla nas jest to sygnał, że dla ogromna rzesza Polaków słusznie rozumie, że jej interesów nie reprezentuje żaden z lokajów kapitalizmu. Pozwólmy liberalnym mediom oburzać się na niską frekwencję wyborczą – a my sprawdźmy, jaka powinna być robotnicza odpowiedź na ten moralny ostrzał.
Antysystemowcy, lewica i siła grawitacji
Zacznijmy od krótkiej historii. Po początkowych przepychankach na tle chaotycznej reprywatyzacji lat 90-tych i rozpadzie prawicowej koalicji AWS-UW, linia politycznego frontu w ramach obozu burżuazji ustaliła się. Wbrew opinii tego czy innego politologa, polityką ani w Polsce, ani nigdzie indziej nie rządzą wartości religijne, tradycyjne, liberalizm, konserwatyzm czy inne elementy społecznej nadbudowy. Istotne różnice między partiami muszą być i są klasowe – w tym wypadku różnica polega na tym, którą grupę kapitalistów się reprezentuje. W ostatecznej analizie głos na KO oznacza wybór kapitału europejskiego, a na PiS – amerykańskiego. Co jednak z lewicą i „antysystemową” prawicą?
Wyobraźmy sobie kapitalizm idealny, ten „prawdziwy”, z demokracją, wolnym rynkiem, konkurencją i dobrobytem. Według tej pięknej wizji każdy obywatel jest kowalem własnego losu, ma prawo do własnych poglądów i działalności politycznej. Parlament jest areną ścierających się idei, z których wygrywa ta najlepsza. Podobnie jak w gospodarce, pluralizm i wolny rynek za pomocą czarodziejskiej różdżki zapewnia jak najlepsze rozwiązania dla wszystkich. Brzmi pięknie! Problem w tym, że ten etap kapitalizmu, o ile kiedykolwiek istniał, bezpowrotnie zamknął się wraz z przejściem do stadium imperializmu, monopolu i panowania kapitału finansowego.
System polityczny jest jedynie odbiciem stosunków produkcji w danym społeczeństwie. Skoro żyjemy w czasie hegemonii wielkiego kapitału, to ten sam proces będzie miał miejsce w parlamencie. I tak samo, jak mrzonką jest marzenie o powrocie do wolnej konkurencji w gospodarce, tak samo naiwny jest sen o wolnym rynku politycznym. Co z tego wynika? Prosta zależność, że każda grupa, która w polskiej polityce próbuje się wybić na byciu „alternatywą” bez niezależnego klasowo programu koniec końców złoży hołd temu czy innemu stronnictwu reprezentującemu większego kapitalistę – albo zniknie. Jest więc nieprawdą, że po wyborze jednego z burżuazyjnych stronnictw w magiczny sposób otworzy się portal do niezależnej od kapitału polityki parlamentarnej.
Wokół PiS-u orbituje grupa młodych „radykalnych” skupionych w nieco odświeżonej Konfederacji, co rusz próbując się wyrwać z rąk nieubłaganej siły przyciągania grawitacyjnego większego kolegi, zdobywając nawet do kilkunastu procent głosów w niedawnych sondażach. Czy zatem poważna część ankietowanych pewnego dnia obudziła się w brunatnej koszuli?
Widmo faszyzmu krąży nad liberałem
Zostawmy burżuazyjnym dziennikarzynom „mądre” rozważania na temat tego, dlaczego kobiety głosują na Konfederację, lub czy grozi nam wojna domowa z faszystowskimi bojówkami. „Fenomen” Konfederacji jest ściśle klasowy. Reprezentuje ona drobnych kapitalistów, nieufnych wobec obcego, silniejszego kapitału i wielkich monopoli, a także arystokrację pracy – niezwykle dobrze opłacanych pracowników tworzących tak zwaną „klasę średnią”. Ta grupa, zawieszona między klasą pracującą a burżuazją, ciągle obawia się utraty swojego statusu – i słusznie, jak pokazały ogromne zyski wielkiego kapitału i przejęcia mniejszych firm i banków w czasie pandemii, a także masowe zwolnienia i cięcia kosztów w technologicznych gigantach.
To wszystko sprawia, że opcja polityczna reprezentująca interesy tej grupy – a tą jest właśnie Konfederacja – tymczasowo zyskała. Jak się jednak okazuje, jeden kanister politycznego paliwa to za mało, by dojechać na Wiejską. Mieszczaństwo ze względu na swoją podrzędną pozycję w produkcji – nie jest ono ani jednoznacznie częścią klasy wyzyskującej, ani tej produktywnej – zawsze będzie zmuszone gorączkowo szukać ogona, za którym może się ciągnąć. Spadki w sondażach to tylko matematyczny wyraz klasowej niestabilności.
Czy więc głosując na KO walczymy z faszyzmem? Cóż, jeśli uznać że faszyzm jest wtedy, kiedy istnieje ktoś nieco bardziej na prawo od liberała, to być może. Faszyzm jest jednak ostatecznym kołem ratunkowym klasy kapitalistów, gdy ta nie może własnymi siłami przeciwdziałać masowemu ruchu robotników. Liberałowie w takim momencie razem z konserwatystami powołają do życia tego śmierdzącego trupa, nie patrząc na rodzaj kapitalisty, którego reprezentują. Ten argument więc odpada – bo też walki z faszyzmem nie można prowadzić inaczej, jak na masowym froncie robotniczym.
Scenariuszem dla Konfederacji jest więc konsekwentne wypalenie na rzecz PiS-u (a nawet KO!) i co najwyżej podawanie szampana do sejmowego stołu. Podobnie jest z Pawłem Kukizem, który przekonuje teraz na wiecach PiS-u, że to właśnie PiS jest tym „mniejszym złem”. Ale historia nie jest łaskawa dla takich politycznych bankrutów. Jakikolwiek satelita obozu władzy albo pozostanie w strefie jego wpływów, albo rozbije się na jego powierzchni. Skrajna prawica nie jest więc w ostatecznej analizie ani żadną alternatywą dla PiS-u, ani też parlamentarną twarzą faszyzmu. Co w takim razie z polską lewicą?
Sztuka kompromisu
Lewica to pewnego rodzaju polityczna chimera. Z jednej strony stara się reprezentować „postępowych” mieszczan, dla których konserwatywny fetor Konfederacji jest nieco zbyt zgniły, z drugiej po raz kolejny kapituluje pod naciskiem dużo potężniejszych liberałów. Tutaj mamy najbardziej jaskrawy przykład na to, jak słuszne (choć pozostające w ramach kapitalizmu) polityczne postulaty – jak prawo do mieszkania, aborcji, swobód obywatelskich itd. – ustępują „większemu celowi”, jakim ma być odsunięcie PiS-u od władzy pod przywództwem KO. W jaki sposób będą chcieli przekonać partię stojącą za pożałowania godnym „kompromisem aborcyjnym”, reprywatyzacją i degeneracją rynku pracy przez umowy śmieciowe do jakichkolwiek ustępstw na tym polu, pozostaje tajemnicą Zandberga i przyjaciół.
Grunt jest taki, że Lewica efektywnie alienuje obie grupy – mieszczan przez program oparty na „rozdawnictwie”, którego klasa średnia nigdy nie przełknie, oraz lewicującą młodzież przez małżeństwo z Donaldem Tuskiem. W efekcie Lewica zostaje z poparciem mniejszym, niż Konfederacja. W tym wypadku „mniejsze zło” jest rzeczywiście praktycznie niedostrzegalne gołym okiem. Ale trudno z tego błędnego koła wyjść, nie rozumiejąc, dlaczego nawet najbardziej mikroskopijne i cyniczne ustępstwa PiS-u względem klasy pracującej są dla pracownika bardziej atrakcyjne, niż kolejny krzyk o wolne sądy i Unię Europejską. Dziwcie się dalej, aż zupełnie nie znikniecie!
Królestwo za traktor
Ostatnią stronę kapitulacji na rzecz wielkiego biznesu podpisał Michał Kołodziejczak, składając w imieniu polskiej wsi hołd lenny na ręce opozycji. Jakież wielkie było zdziwienie domorosłych ekspertów od „klasy ludowej” – jak to, ten Jakub Szela XXI w., nasza nowa, lepsza wersja Andrzeja Leppera rzuca „masy chłopskie” na pożarcie liberałom z Warszawy? Ale tylko oderwany od rzeczywistości mieszczuch mógłby w AgroUnii widzieć cokolwiek innego, niż reprezentację wiejskiego drobnego kapitału. Spór o ukraińskie zboże, na tle oporu dawanego przez PiS europejskiej burżuazji z poparciem ich amerykańskich włodarzy, ostatecznie pogrzebał jakiekolwiek szanse na zbliżenie z obecną władzą, co do niedawna było jeszcze jedną z możliwych opcji. Pozostawiona sobie AgroUnia po prostu pozostałaby najwyżej przypisem w tym czy innym mieszczańskim pisemku. Kołodziejczak, nie chcąc podzielać losu zostawionej na poboczu Konfederacji, postawił na większego gracza. KO natomiast zyskała kartę przetargową w wojnie o polską gospodarkę rolną. Wilk syty, owca cała, a w kącie obory pozostali zdziwieni „ludowcy”.
Jak widać, jakikolwiek wybór „mniejszego zła” ostatecznie jest po prostu wsparciem jednego kapitalisty kosztem drugiego. Żadnych fundamentalnych zmian w ramach burżuazyjnych stronnictw nie będzie i być nie może. Bo też nawet ten zbiór luźnych myśli, który zmarginalizowana Lewica szumnie nazywa swoim programem, nie jest do przeprowadzenia w ramach kapitalizmu, za który są gotowi oddać resztki poparcia i politycznego kapitału.
Każda z palących dla klasy pracującej spraw oznacza zmuszenie kapitału do oddania części władzy i zysków – a dopóki nie będzie organizacji, której klasowa potęga zmusi burżuazję do ustępstw, dopóty polska scena polityczna będzie przypominać zagracony odpadami strych. Na kapitał ręki nie odważy się podnieść nawet najbardziej radykalny reformista. Ale my jesteśmy marksistami i walka z kapitałem jest dla nas tak oczywista, jak oczywista jest dla całej polskiej sceny politycznej pogarda dla uchodźców.
Którędy naprzód?
W takiej sytuacji lądujemy na samym dnie piekła. Nie głosując na PiS, nie wspieramy ustępstw na rzecz klasy pracującej, wpuszczamy do Polski europejskich imperialistów, chcemy powrotu wyniszczającej gospodarki liberalnej zamiast „rozsądnego” protekcjonizmu. Nie głosując na KO, dopuszczamy do władzy faszystów, przyzwalamy na homofobię i deptanie praw kobiet i nie chcemy, by młodzież miała gdzie mieszkać. Tak przynajmniej chcieliby przedstawiciele moralnej policji.
Ale moralność, jak uczy nas marksizm, jest jedną z części składowych społecznej nadbudowy, a nie wiecznym prawem. W ciasne ramy parlamentu burżuazyjnego niezależna polityka klasy pracującej po prostu się nie mieści. Nie mamy najmniejszej trudności, by odrzucić moralizatorskie krzyki – w ich miejsce mamy wytyczoną naprzód drogę, nie wbrew czy obok, lecz daleko poza kapitalizm.
Marksizm operuje sierpem dialektyki i młotem materializmu. Uzbrojona w te narzędzia, klasa pracująca będzie w stanie zbyć kapitalistyczne wybiegi gromkim śmiechem. By tego jednak dokonać, niezbędna jest jedna forma organizacji politycznej, o której dotąd było niewiele – reprezentująca klasę pracującą partia bolszewicka. W Polsce klasa pracująca nie ma swojej politycznej reprezentacji. Żadna z partii parlamentarnych nie reprezentuje jej interesów. Związki zawodowe są rozdrobnione i odizolowane – chociaż z przyjemnością należy stwierdzić, że sytuacja powoli zaczyna się zmieniać. Dla wielkiego kapitalisty obecny kryzys to rosyjska ruletka – jest to okazja to ogromnych zysków, ale kosztem wzrostu świadomości klasowej wśród wyzyskiwanych pracowników. Czas działa na ich niekorzyść. Ale na niekorzyść robotnika działa brak politycznego pola walki. Walka ekonomiczna to jedynie jedna z form walki klas, a bez politycznej reprezentacji każde ustępstwo w naszą stronę to pożyczka na wysoki procent. Czego więc potrzebują robotnicy?
W obliczu prób zawstydzenia nas „trudnym” moralnym dylematem musimy odpowiedzieć jasno – potrzebują odważnej i niezależnej polityki klasowej! A ta z gruntu rzeczy śmiało wyjdzie poza ramy kapitalizmu, pokaże rzeczywiste rozwiązania rzeczywistych problemów ogromnej większości społeczeństwa. Lecz taka organizacja nie spadnie z nieba. Należy ją mozolnie budować, opierając się nie na oportunistycznych hasłach i krótkotrwałym poparciu dla tego czy innego postulatu – czy to w parlamencie, czy poza nim. Do tego potrzebna jest partia oparta na zasadach dobrze znanych klasie pracującej – organizacji bolszewickiej.
Marksiści nie są zainteresowani politycznymi warcabami na burżuazyjnych zasadach, ani kręceniem się w błędnym kole pustego aktywizmu, w gruncie rzeczy wyręczającego kapitał od odpowiedzialności. Nasz postulat radykalnego przekształcenia gospodarki i zmiażdżenie kapitalizmu jest niezbędnym krokiem do wprowadzenia w życie zmian tak palących dla klasy pracującej. Prawa kobiet, prawo do mieszkania, godna płaca, walka z homofobią i wyzyskiem, a wreszcie prawdziwa demokracja i wolność – to wszystko hasła, które wykraczają poza ramy kapitalizmu.
Ich ziszczenie jest możliwe jedynie w ramach światowej rewolucji socjalistycznej. Jednym z jej zadań będzie również zmiażdżenie panującej „moralności” kapitalistycznej – w ramach której możemy dziś wybrać sobie, który z przedstawicieli klasy posiadającej będzie pluł nam w twarz przez kolejne lata.
My, marksiści, stojący niewzruszenie po stronie klasy pracującej, bez wahania odrzucamy próby straszenia radykalnej młodzieży i robotników grzechem ciężkim, o ile nie poprze jednego z kapitalistów. A każdemu, kto dostrzega potrzebę zmiany świata, kto rzeczywiście pragnie śmierci wyzysku i biedy, zapraszamy w nasze szeregi. Obiecujemy wam nie szybkie zbawienie i czarodziejskie drogi na skróty. Obiecujemy wam ciężką pracę w jedynej sprawie, która jest warta prawdziwego oddania – sprawie robotniczej!
Nie masz na kogo głosować? Widzisz, że żadna z partii nie reprezentuje twoich interesów? Szukasz drogi wyjścia z ciągłego kryzysu i wyzysku? Nie rozpaczaj – walcz i buduj z nami socjalistyczną alternatywę dla barbarzyństwa kapitalizmu.
Autor: Łucja Świerk