4 czerwca tusk 01

4 czerwca, w rocznicę wyborów z 1989 roku, które przypieczętowały transfer władzy z rąk stalinowskiej biurokracji w ręce reakcji, po miesiącach przygotowań i tygodniach intensywnej kampanii publicznej odbył się w Warszawie zorganizowany przez Platformę Obywatelską marsz. W wydarzeniu, okrzykniętym z miejsca przez liberalnych dziennikarzy największą demonstracją po upadku PRLu, udział wzięły setki tysięcy ludzi. Jednak tryumfalny nastrój opozycji oczekującej rychłego zwycięstwa wyborczego nie znajduje odbicia w rzeczywistości. 

„Wszystkie ręce na pokład”

O ile nie da się zaprzeczyć, jak próbowały media propisowskie, dużej skali wydarzenia, euforia wśród liberalnych „ekspertów” nie jest uzasadniona. Według samych organizatorów, uczestników było około 500 tysięcy, a według Romana Giertycha, polskiego św. Pawła, który z dnia na dzień nawrócił się i z „faszysty” stał się w oczach liberałów arcydemokratą, nawet milion. Biorąc pod uwagę szacunki innych źródeł, choćby Polskiej Agencji Prasowej, mówiącej o 100-150 tysiącach, prawdziwej liczbie uczestników raczej bliżej do 400 tysięcy, ale dokładna ocena jest niemożliwa z racji, że obie strony starają się stworzyć inny obraz wydarzeń. Mimo to bez dwóch zdań skala mobilizacji była naprawdę duża.

Lecz właśnie — czyjej mobilizacji? Marsz poprzedzony był przez miesiące przygotowań ze strony Platformy, która chciała ściągnąć jak najwięcej osób na swój pokaz siły. W wyborach z 2019 roku, na trzy listy liberalnej opozycji w Warszawie głosowało razem 815 tysięcy, z czego na KO niecałe 550 tysięcy. Według doniesień samych mediów liberalnych1, tylko z Krakowa do Warszawy na marsz wyjechały 43 autobusy. W tym samym czasie na rynku Krakowa równocześnie z marszem warszawskim odbyła się demonstracja zorganizowana przez lokalny KOD, która przyciągnęła o wiele mniej imponującą liczbę, najwyżej 20 tysięcy. Taka dysproporcja we frekwencji na obu marszach pokazuje, że PO, i opozycja w ogóle, wcale nie jest tak silna, jak chciałaby się pokazać. Duża mobilizacja zwolenników PO z innych miast zdecydowanie stała za dużą częścią uczestników, jednak bez wątpienia spora część demonstrantów nie była wcale zagorzałymi zwolennikami opozycji.

„Demokratyczne” urojenia

Co w takim razie przyciągnęło tych ludzi do udziału w marszu? Mimo całej „demokratycznej” gadaniny o tym, że motywacją był protest przeciw „atakom na demokrację” i ustawie „lex Tusk” (której nazwanie tak przez PO pokazuje jedynie jej megalomanię), motywacje większości tych, którzy szykują się do głosowania na Platformę są o wiele bardziej praktyczne. Sama ta ustawa jest zdecydowanie o wiele mniej antydemokratyczna niż poprzednie manewry, takie jak przejęcie kontroli nad Trybunałem Konstytucyjnym, jednak protesty przeciw temu ruchowi były o wiele rzędów mniejsze niż ostatni marsz Platformy. Cichym przyznaniem się, że to nie abstrakcyjne kwestie trójpodziału władzy czy rządów prawa stoją za wzrostem poparcia dla liberałów, jest to, jakie jest główne hasło w kampanii PO — „PiS = drożyzna”.

To jest właśnie główne źródło kryzysu rządzącej prawicy, która była w stanie przeczekać nawet masowe protesty Strajku Kobiet — kryzys warunków życia, który popycha coraz większe warstwy pracowników do urn, którzy z nadzieją, jakkolwiek płonną, że zmiana rządzących pozwoli na zbicie inflacji i polepszenie sytuacji gospodarczej, szukają alternatywy w największych ugrupowaniach opozycyjnych. I nie trzeba tu wierzyć nam na słowo — sondaże jasno mówią2, że to ekonomiczne kwestie „chleba i masła” dominują w procesie decyzyjnym: 64% badanych stwierdziło, że będzie się kierować programem walki z inflacją, 58% stosunkiem do relacji z Unią, która jest najważniejszym partnerem polskiej gospodarki, a 56% reformą systemu zdrowotnego. Jedynie 38% stwierdziło, że zadecyduje chęć odsunięcia PiSu od władzy.

Stanowi to główną sprzeczność, z jaką będzie musiała się zmierzyć liberalna opozycja w razie dojścia do władzy — choć wzrost jej poparcia wynika z nadziei, że zmiana rządzących polepszy kondycje życiowe, nie będzie ona w stanie spełnić tych oczekiwań, a więc spotka się z upadkiem własnego poparcia. Z całą pewnością po dojściu do władzy miesiąc miodowy będzie bardzo krótki, a gdy nowy rząd ruszy do „naprawy zniszczonej przez PiS” gospodarki, przerzuci koszta kryzysu jeszcze bardziej na barki robotników. Wobec takiego rozwoju wydarzeń, Platforma nie będzie miała żadnych oporów przed użyciem represji przeciw pozostałościom PiSu, które sama okrzyknęłaby jako antydemokratyczne, gdyby to ona była na celowniku. Te dwa skrzydła burżuazji jak wściekłe zwierzęta będą wyrywać sobie nawzajem władzę polityczną w coraz bardziej brutalny sposób. To stworzy wyrwy w klasie rządzącej, które wykorzystać będzie mógł ruch robotniczy. Ale kto stałby na jego czele?

Lewicowa przystawka

Polscy reformiści spod znaku Lewicy oczywiście nie zawiedli swojego wiernego sojusznika Donalda, i stawili się na pierwsze wezwanie. W słowach samych zainteresowanych po to, „żeby być z Wami, bo 4 czerwca to święto, które należy do wszystkich.”. A więc rocznicę restauracji kapitalizmu może świętować zarówno rolnik z upadłego PGRu jak i posiadacz, który wykupił go za bezcen, tak samo robotnik żyjący miesiącami na bezrobociu i kapitalista, który wykupił jego zakład pracy tylko po to, aby go zamknąć. I tak obok siebie poszli zarówno Balcerowicz, jak i Zandberg. Lojalny gest partnerów na lewicy spotkał się z wdzięczną ciszą wodza marszu, gdy opozycyjna TVN nie wspomniała słowem o obecności Lewicy na wydarzeniu. Miejmy nadzieję, że przynajmniej oszczędziło im to wstydu.

4 czerwca tusk lewica

Jednak najwyraźniej jeden hołd to za mało, tak więc Gawkowski, przewodniczący klubu parlamentarnego Lewicy, zapowiedział już, że jego partia będzie brała udział w wiecach Platformy. Stwierdzenie, że Lewica ciągnie się w ogonie burżuazji byłoby dla niej zbyt hojne — sugerowałoby, że czymkolwiek się od niej różni. W rzeczywistości zaś nie ma żadnej różnicy w klasowym charakterze PO i Lewicy. W tym wszystkim niedoszłe polskie Podemos, partia Razem, pokazało, że inna polityka w ich wykonaniu nie jest możliwa. Partia ta, od początku słabszy partner w koalicji z SLD, ostatecznie podpisała cyrograf wiążący ją na śmierć i życie ze zwycięstwem „lewego” skrzydła burżuazji w zamian za garść sejmowych posadek.

Na wyniki taktyki „jednego frontu” nie trzeba było czekać długo: sondaże pokazują niewielki spadek poparcia dla PiSu, jednak prawdziwy, główny cel marszu został osiągnięty — poparcie dla Lewicy i listy PSLu i Polski 2050 zmalało łącznie o parę procent. Zyskała natomiast Platforma i, o zgrozo, Konfederacja.

Konfederacja — czarna Wołga liberalizmu

Na wieść o rychłym zdobyciu przez Konfederację miejsca trzeciej największej siły politycznej podniósł się od razu „antyfaszystowski” wrzask. Z jednej strony bojący się własnego cienia „lewicowcy”, z drugiej wyrachowani liberałowie, łączą się w chór wołający o wspólną listę, o zjednoczenie opozycji i o wspólną walkę z „pełzającym faszyzmem”. Jednak jak już wyjaśnialiśmy, faszyzm nie jest dziś w Polsce zagrożeniem, a szerzenie paniki na jego temat służy jedynie liberałom, którzy używają go jako straszaka do utrzymania zdezorientowanej młodzieży w szeregu. Szczególnie w kontekście najbliższych wyborów nie ma najmniejszych podstaw do przewidywania zwycięstwa Konfederacji, a jakikolwiek jej udział w rządzie byłby na zasadzie słabszego koalicjanta. Nawet w dalszej perspektywie ewentualny rząd Konfederacji byłby rządem na wzór tego, który stoi teraz na czele Włoch, czyli słabym, niezdolnym do decydujących ataków na ruch robotniczy i, co najważniejsze, wyrosłym na elektoralnej wolcie w prawo bez jakichkolwiek stałych podstaw.

Ale jak wytłumaczyć ten wzrost poparcia dla skrajnej prawicy? Nie jest to bynajmniej fenomen specyficzny dla Polski — można go zaobserwować w praktycznie każdym kraju demokracji burżuazyjnej. Ma on wszędzie bardzo podobne podstawy: ogromny zawód tradycyjnymi partiami burżuazyjnymi połączony z brakiem robotniczej alternatywy. Takie warunki są idealne dla szybkiego wzrostu demagogicznych ruchów przedstawiających się jako antysystemowe i obiecujących proste rozwiązania w ramach kapitalizmu, jednak ogólny kryzys ekonomiczny nie pozwala takim reżimom na stabilizację i prowadzi do szybkiego zdyskredytowania w oczach mas.

Bez wątpienia w miarę zbliżania się wyborów zintensyfikuje się kampania szantażu moralnego; będziemy słyszeć, że musimy zagłosować na ,mniejsze zło” w postaci liberałów aby odsunąć PiS od władzy i przywrócić demokrację, że walka z Platformą otwiera Konfederacji drogę do rządu, że mamy podporządkować się rozkazom ze sztabu Tuska. Musimy stawić czoła tej histerii z klarownością idei, z wyjaśnieniem, że to burżuazja i jej najemnicy w sejmie stoją za wzrostem skrajnej prawicy, i z jasnym sygnałem: nie damy się wciągnąć w walkę między dwoma obozami burżuazji!

Zadaniem marksistów wobec takiego rozwoju wypadku jest stanowcze i dobitne ujawnianie antyrobotniczego charakteru tych stronnictw, oraz zwalczanie wszelkich iluzji co do polityki opartej o kolaborację klasową pod pretekstem “mniejszego zła”. Stając przy urnie wyborczej, robotnik polski  może wybrać jedynie pomiędzy wyzyskiwaczem pod flagą narodową, a tym z flagą unijną. Jest to wybór żaden. By móc zabezpieczyć swoje interesy, swój byt, proletariat polski musi prowadzić samodzielną politykę. Każdy marksista musi skoncentrować swoje wysiłki, by to wspomóc. Do tego jednak robotnikom potrzebna jest niezależna klasowo organizacja — partia bolszewicka — która poprowadzi masy do zwycięstwa nad kapitalizmem i ustanowienia władzy robotniczej. Jeśli zgadzasz się z naszymi poglądami i celami, dołącz do nas, i zaangażuj się w budowanie rewolucyjnej partii proletariatu.


Autor: Filip Baranowski

[1] https://www.eska.pl/krakow/marsz-wolnosci-4-czerwca-2023-w-krakowie-kilkanascie-tysiecy-ludzi-na-rynku-glownym-zdjecia-galeria-aa-sson-F8Ui-sD8M.html

[2] https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/co-zdecyduje-o-zwyciestwie-w-wyborach-polacy-wskazali-kluczowe-kwestie/1fsj0tt,79cfc278