petruszka

Nie ma w burżuazyjnej Polsce lepszego sprawdzianu klasowych interesów, niż zbadać stosunek danego polityka czy partii do podstawowej areny walki klas na polu ekonomicznym – areny walki o długość dnia roboczego.

O niedziele handlowe kopie kruszą się i łamią od ponad pół dekady, lecz w tym roku pytaniem konkursowym była praca w wigilię Bożego Narodzenia. To minimalne ustępstwo na rzecz polskiego pracownika jest czymś tak nieprawdopodobnym dla przedstawicieli klasy panującej, że zmusiło nawet samego Ryszarda Petru do zakasania rękawów po to, by udowodnić – nie do końca wiadomo komu – że praca najemna w dzisiejszych czasach jest przyjemna i pożyteczna.

Niedoszły kandydat na kandydata, człowiek wielu partii, rzecznik tej warstwy polskiej burżuazji, której perspektywy gospodarcze zatrzymały się na ustawie Wilczka i boomie spekulacyjnym lat 90. – to właśnie Ryszard Petru będzie narratorem naszej opowieści o tym, jak Karol Marks miał rację, a widmo komunizmu do dziś straszy tych, którzy sobie jego nauk nie przyswoili.

I na lewo, i na prawo

Burzliwe losy pomysłu wolnej Wigilii jak w soczewce skupiają wszystkie sprzeczności polskiej burżuazji. Wszystko zaczęło się jeszcze w 2018 r., gdy do Sejmu wpłynął poselski projekt ustawy, mający ustanowić 24 grudnia oraz Wielki Piątek dniami wolnymi od pracy. Smaku całej sprawie dodaje fakt, że projekt złożyła… koalicja PSL-UED. Jak na „ludowych konserwatystów” przystało, całość argumentacji była na wskroś biblijna. Niestety to nie wystarczyło, by ustawę przyjęto, bowiem negatywnie ocenili ją „przedstawiciele pracodawców”. Z jednej strony jest to dowód na wyższość materializmu nad metafizyką, z drugiej idealny przykład na to, jak posiadająca mniejszość kontroluje „niezawisły” proces ustawodawczy.

W tym roku ponowną próbę przeforsowania wolnej Wigilii, już bez Wielkiego Piątku, podjęła ministra rodziny, pracy i polityki społecznej, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Projekt zakładał dodanie jednego dnia wolnego, a uzasadnienie kładło nacisk na rodzinę i… ruch drogowy. Cóż, jaki kraj, taka „pracownicza” partia! Część retoryczna jest tutaj jednak kwestią drugoplanową, ale coś tam o zapracowanym polskim proletariacie na tle Unii Europejskiej jednak wspomniano. Każdy dzień wolny jest bowiem dla robotnika zwycięstwem w bezpośredniej walce klas – wynika to z samej logiki kapitalizmu. Ale logika koalicji daje partnerom lewicy parlamentarnej święte prawo storpedowania każdego jej pomysłu. Nie inaczej było tym razem.

PSL, jak na politycznego kameleona przystało, nie miał żadnego problemu z tym, żeby w 2018 r. bronić trzeciego przykazania, by już w 2024 o nim zapomnieć. Zmieniło się bowiem środowisko – o ile 6 lat temu PSL otaczały polityczne planetoidy pokroju Kukiza, to dziś ten sam PSL, ten sam Kosiniak-Kamysz stoi ramię w ramię z wyświechtanym już nieco Hołownią, by wspólnie bronić frontu walki z „rozdawnictwem”. Do tej wesołej gromadki dołączył nikt inny, jak Ryszard Petru.

I to właśnie Petru, z pomocą swojej Komisji Gospodarki i Rozwoju, postanowił wyrazić głośno to, co myśli każdy inny przedstawiciel burżuazji. To właśnie prace komisyjne doprowadziły do wprowadzenia poprawek Koalicji Obywatelskiej, które amortyzowały „przerażający pomysł” wolnej wigilii trzema niedzielami handlowymi, tydzień po tygodniu, mającymi poprzedzać wigilię w 2025 r. Kolejny raz nie zawiedli parlamentarni przedstawiciele burżuazji, bez ceregieli stawiając na swoim – zysk kosztem pracownika ma być, i tyle. A czy się z robotnika wyciśnie więcej jednego dnia, czy tę niewolniczą harówkę rozłoży w czasie – to już detal.

Trzeba oddać związkowcom z Konfederacji Pracy, że w pomysłowy sposób wylali na członków komisji ds. wyzysku polskiego pracownika przysłowiowy kubeł zimnej wody, w tym roku w postaci barszczu czerwonego. Niestety fakt, że o całej sprawie wypowiadają się „osoby, które nie przepracowały pół dnia w handlu” nie jest wyjątkiem, a regułą, i to nie w tej jednej sprawie, lecz w całej „demokratycznej” działalności kapitalistycznych parlamentów całego świata.

Ekipę Tuska może dodatkowo cieszyć fakt, że udało się „komisyjnie” utrzeć nosa nie tylko Lewicy (oraz zbuntowanemu Razem), ale i PiS-owi, który w tej sprawie – choć bez większego entuzjazmu – stał przeciwko liberałom. Efekt jest taki, że ustawa trafiła na biurko prezydenta, a kolejne bitwy o dni wolne od pracy przesunięto na przyszły rok.

Dla nas, młodych robotników, cały ten bałagan pokazuje jedno – wyrwanie kapitalistom choćby jednego dnia dla siebie oznacza mobilizację całych garnizonów w koszarach po obu stronach klasowej barykady. Koniec końców bez większego oporu, bez masowej presji ekonomicznej, słowem – bez bolesnego dla kapitalistów strajku generalnego – możemy liczyć najwyżej na to, że wyzysk przesunie się na inny termin, a na całej sprawie zyska politycznie to czy inne środowisko, które łączy jedno – pogarda dla klasy pracującej.

Widmo wolnej wigilii

Jak wspomnieliśmy, Ryszard Petru nie odczuwa potrzeby ukrywania interesów burżuazji w dyskusji o wolnej wigilii. O ile brakuje mu elastyczności w wyważaniu z jednej strony interesów kapitału, z drugiej gniewu klasy pracującej – co było znakiem rozpoznawczym PiS-u – o tyle jest właśnie idealnym zwierciadłem nagich dążeń burżuazji do wyciskania z robotnika jak najwięcej.

Ryszard Petru mówi zatem bez ogródek – łatwo się rzuca takie prezenty, a potem (pojawia się) pytanie: a może są tacy, którzy na tym bardzo dużo stracą? Otóż to! Kto straci na tym, że robotnicy nie będą pracować? Spójrzmy więc teraz, jak Ryszardowi Petru odpowiada Karol Marks1:

[…] kapitalista i robotnik mają do podziału tylko tę ograniczoną wartość, tj. wartość mierzoną całkowitą pracą robotnika, więc im więcej dostaje jeden, tym mniej dostaje drugi i odwrotnie. Jeżeli dana jest określona ilość, to jedna jej część będzie wzrastała w tym samym stosunku, w jakim druga będzie się zmniejszała.

Sprawa jest prosta. Za prezent dla klasy robotniczej w postaci ustawowego dnia wolnego zapłaci kapitalista. Zapłaci o tyle, o ile zmniejszy swoje zyski. Zysk kapitalisty bowiem nie pochodzi z abstrakcyjnych warunków rynkowych, osobistego sprytu czy umiejętnego wykorzystania prawa popytu i podaży. Pochodzi z przywłaszczenia sobie tej części siły roboczej, którą pracownik oddaje kapitaliście dodatkowo, to znaczy po tym, jak odzyska już w ramach tej wymiany równowartość swojej płacy.

Nie trzeba więc tu, panie Petru, żadnych konsultacji z przedsiębiorcami, bo ci powiedzą dokładnie to samo – nie zgadzamy się na to, by podzielić się z robotnikiem tym, co mu sami najpierw zabieramy!

Jak jednak dochodzi do tej największej w historii świata kradzieży, powszedniej, codziennej i chronionej przez takich właśnie strażników kapitalizmu, jak pan Petru?

Jeżeli np. nasz przędzarz w ciągu 6 godzin swojej pracy dziennej dodawał do bawełny wartość 3 szylingów, wartość stanowiącą dokładny ekwiwalent jego płacy roboczej, to w ciągu 12 godzin doda on do bawełny wartość 6 szylingów i wyprodukuje odpowiednią dodatkową ilość przędzy. Ponieważ sprzedał on swoją siłę roboczą kapitaliście, cała wartość lub produkt wytworzony przez niego należy do kapitalisty, chwilowego właściciela jego siły roboczej. Dlatego też wykładając 3 szylingi kapitalista osiąga wartość 6 szylingów, gdyż wykładając wartość, w której skrystalizowanych jest 6 godzin pracy, kapitalista w zamian otrzymuje wartość, w której skrystalizowanych jest 12 godzin pracy. O ile proces ten powtarza się codziennie, kapitalista codziennie wykłada 3 szylingi i chowa do kieszeni 6 szylingów, z których połowa znów pójdzie na opłacenie płacy roboczej, a druga połowa stanowić będzie wartość dodatkową, za którą kapitalista nie płaci żadnego ekwiwalentu. Jest to ten rodzaj wymiany między kapitałem a pracą, na którym opiera się produkcja kapitalistyczna lub system pracy najemnej i który z konieczności prowadzi do tego, że robotnik stale reprodukuje się jako robotnik, a kapitalista jako kapitalista.

Oczywiście proces wydłużania dnia roboczego, dzięki któremu kapitalista kupuje prawo do jeszcze większego wyzysku robotnika, może się dokonywać na różne sposoby. Każdy polski pracownik dobrze zna powszechnie nieodpłatne nadgodziny, które stanowią najbardziej dobitny przejaw tego procesu. Ale również dni wolne od pracy liczą się do przeciętnego dnia roboczego. Jest to czas, gdy pracownik nie pracuje w ogóle, a więc owszem, nie otrzymuje wynagrodzenia – ale nie wytwarza również wartości dodatkowej, stąd też nie powstaje zysk kapitalisty, nie ma on bowiem czego od robotnika przywłaszczyć.

Nie ma lepszego potwierdzenia na to, że to właśnie w czasie pracy następuje okradanie robotnika z jego siły roboczej i tu leży źródło wszelkich fortun „przedsiębiorczych” ludzi tego świata.

Obrona czy atak?

Ale ale, powiedzą niektórzy, przecież burżuazja ma prawo bronić swoich zysków, niezależnie od tego, skąd pochodzą! Dzień wolny to bezpośredni atak na tę klasę! Otóż i to jest wierutnym kłamstwem. Co do zasady bowiem walka ekonomiczna, prowadzona przez związki zawodowe, jest właśnie defensywą przed stale pogarszającymi się warunkami pracy. Słowami Róży Luksemburg2:

Związki zawodowe […] nie są mianowicie wcale w stanie prowadzić ofensywnej polityki ekonomicznej przeciw zyskowi, gdyż nie są niczym innym jak tylko zorganizowaną defensywą siły roboczej przed atakami zysku, obroną klasy robotniczej przed tendencją gospodarki kapitalistycznej do obniżania płac. […]

[…] Ta syzyfowa praca jest co prawda nieodzowna, jeżeli robotnik ma w ogóle otrzymać płacę przypadającą mu według każdorazowego stanu rynku, jeżeli kapitalistyczne prawo płacy ma być urzeczywistnione, a wpływ spadkowej tendencji rozwoju gospodarczego sparaliżowany lub, ściślej, osłabiony.

Codzienna, ekonomiczna walka, opór dawany kapitalistycznemu atakowi na poziom życia poprzez związki zawodowe jest niezbędny. Ale nie oznacza on właśnie dziś, w dobie dojrzałego, gnijącego, toczonego kryzysami kapitalizmu żadnych trwałych zwycięstw. Oznacza obronę tego, co zabiera inflacja, demontaż programów społecznych, prywatyzacja i zanik transportu publicznego, rozwój przemysłu militarnego kosztem usług publicznych – wymieniać można w nieskończoność. W przeciwnym wypadku, bez utrzymywania klasowych pozycji obronnych, robotnicy stanowiliby wyłącznie surowiec do wyzysku w kapitalistycznej machinie. Jak wspomina Marks:

Jest to tak dalece prawdą, że ustalony jest — nie wiem, czy przez ustawy angielskie, ale na pewno przez niektóre ustawy na kontynencie — maksymalny czas, na przeciąg którego człowiek ma prawo sprzedawać swoją siłę roboczą. Gdyby zezwolono na taką sprzedaż na termin nieokreślony, niewolnictwo byłoby niezwłocznie przywrócone. Gdyby taka sprzedaż rozciągała się np. na całe życie człowieka, to czyniłaby z niego dożywotniego niewolnika przedsiębiorcy.

Przedsmak takiego nagiego niewolnictwa poznało nasze pokolenie, wchodzące na rynek pracy, który wcześniej odpowiednio „uelastyczniono” wprowadzeniem umów śmieciowych – to jest gdy dano kapitalistom dowolność w tym, jak poza ochroną prawa pracy wyzyskiwać młodą klasę pracującą.

Dlaczego zatem ten drobny opór w postaci jednego dnia wolnego, który nie wyrównałby nawet jeden tysięcznej tego, co zabiera nam rok w rok coraz bardziej wrogi pracownikowi budżet burżuazyjnego państwa, wywołuje tak paniczną reakcję?

Bo gdy klasa pracująca poczuje, że mobilizując się, potrafi oprzeć się kapitalistycznej ofensywie na jej warunki życia, wówczas nie tylko zmniejszą się bezpośrednio zyski kapitalistów. To nic w porównaniu z sytuacją, w której klasa pracująca, świadoma swojego miejsca w procesie produkcji, upomni się o swoje, wychodząc poza granice ustalone przez kapitalizm, przechodząc z pozycji obronnych do ataku, wypłacając kapitalistom równowartość za lata wyzysku klasy pracującej – burząc cały system kapitalistyczny.

Tego właśnie obawia się cała klasa panująca w Polsce i na całym świecie. Zorientował się chyba nawet sam Petru – być może stąd jego desperacka próba pokazania, że na kasie w wigilijny poranek wcale nie jest tak źle?

Błazen w dyskoncie

Przenieśmy się na chwilę w komediowy świat fantazji. Trudno powiedzieć, co miał w głowie Petru, poważny ekonomista i nieco mniej poważny polityk, decydując się na jednodniową karierę w branży handlowo-rozrywkowej. Nie wróżymy mu jednak sukcesów. Pierwsze komentarze ze świata nie tyle klasy pracującej, lecz znacznie bliższych burżuazji dziennikarzy czy analityków nie pozostawiają na tym pomyśle suchej nitki.

To fajnie, że pan Ryszard zrobi sobie jednodniowe safari wigilijne w jakimś dyskoncie, by potem szybko wrócić do wygodnego życia posła i przedsiębiorcy-milionera. Ale nie jest to żadnym argumentem w dyskusji o pracującej czy niepracującej wigilii.

Ałć! I dalej:

O co chodzi z tym eksperymentem? Mamy Pana ogłosić bohaterem narodowym, że przez 8 godzin będzie Pan pracował w markecie?

Niestety okazało się, że nasz narodowy błazen dyskontowy wytrzyma najwyżej do 13, więc może pół medalu? Albo chociaż nagroda pocieszenia?

Odkrył, jak upokorzyć ciężko pracujących w sklepach ludzi robiąc sobie z nich jaja przez zatrudnienie się na parę godzin w sklepie dla beki i fotek w social mediach.

Bezczelność! Przecież pan Ryszard chciał nam właśnie wytłumaczyć, że wcale tak ciężko nie pracujemy!

Resztę komentarzy można przeczytać pod oryginalną deklaracją Ryszarda Stańczyka Petru w serwisie x.com. Dość powiedzieć, że reakcje można przypisać do dwóch zasadniczych kategorii – pierwsza to pytanie o zapomniane przez pana Petru „szczegóły”, jak okres próbny, rodzaj umowy, przerwy na toaletę i cała litania liberalnych grzechów, za które pokutuje polska klasa pracująca. Druga to w większości wypowiedzi – delikatnie mówiąc – bardziej bezpośrednie.

Nie jest nam jednak szkoda tego liberalnego żartownisia. Zbiera dziś to, co sam wczoraj zasiał. Nie bez przyczyny wspominaliśmy na początku, że czas dla takich ludzi zatrzymał się w złotej erze Balcerowicza, gdzie podobne sztuczki ośmielały młodzieńczy polski kapitalizm do dalszego marszu naprzód po trupach gospodarki uspołecznionej. Dziś takie wybryki są traktowane inaczej – jak splunięcie w twarz pracującej większości przez przedstawiciela obrzydliwie bogatej i obłudnej mniejszości. Witamy w rzeczywistości, którą nam stworzyliście, panie Petru!

Morał

Jak każda historia, również nasza wersja Opowieści wigilijnej musi mieć swój morał. W opowiadaniu Charlesa Dickensa to wizyty duchów przestrzegają skąpego kapitalistę przed jego nieuchronnie samotnym końcem. Naszym celem nie jest jednak straszenie widmem komunizmu tego czy innego burżuja. Jesteśmy materialistami i nie uznajemy istot nadprzyrodzonych. Rozumiemy jednak podstawowe prawa rządzące kapitalizmem i widzimy wokół nas jego skutki. Naszym celem jest zatem obalenie wszystkich kapitalistów, wszystkich wyzyskiwaczy – i wszystkich klaunów, którzy z masowej kradzieży, wyzysku, naszej biedy i nędzy robią sobie wigilijny kabaret.

Nadchodzący okres będzie obfitował w okazje, by zacieśnić nasze obronne szeregi w ramach ekonomicznej walki klas. Klasa panująca nie ma innej możliwości, by ratować swoje zyski, jak tylko bezpośrednio atakować robotników. My, komuniści, nie odrzucamy walki o reformy – przeciwnie, będziemy walczyć o jak najdrobniejsze ustępstwa, tłumacząc, że każde z takich ekonomicznych zwycięstw może być jedynie odzyskaniem niesamowicie drobnej części tego, co kapitalista odbiera nam na co dzień.

Drodzy kapitaliści – my walczymy o świat, w którym każdy będzie pracował do 13, a jednocześnie pokonamy chroniczną biedę, niedożywienie, upadek systemu ochrony zdrowia i inne wspaniałości, które nam zafundowaliście z naszych własnych kieszeni. Dokonamy tego odbierając to, co wypracowaliśmy, a co nam ukradliście – całą wartość naszej pracy. I nie będziemy wówczas pytać o zdanie liberalnych koalicjantów czy burżuazyjnych paneli eksperckich.

Wykorzystamy te dni wolne, których nam jeszcze nie odebraliście, na innego rodzaju walkę – na zdobycie dla siebie idei Marksa, Engelsa, Lenina i Trockiego. Obiecujemy dogłębnie zastanowić się nad pytaniem – kto za to wszystko płaci? Nie jesteśmy jednak pewni, czy nasza odpowiedź się wam spodoba.

*

Autor: Marcel Ostrowski

**

[1] Cytaty Karola Marksa pochodzą z broszury Płaca, cena i zysk.
[2] Róża Luksemburg, Reforma socjalna czy rewolucja?

Kategorie: Komentarze