8 stycznia na konferencji promującej galę MMA-VIP, ku zdziwieniu publiczności, pojawiła się zamaskowana postać przedstawiona jako „boss” federacji sportowej stojącej za organizacją wydarzenia. „Bossem” okazał się Andrzej Banasiak (Zieliński), znany jako „Słowik”, czyli jeden z najbardziej brutalnych szefów polskiej przestępczości zorganizowanej, stojący na czele tzw. „gangu pruszkowskiego”. Ten kontrowersyjny wybór nie jest jednak zwykłym przypadkiem czy też po prostu kolejnym z ekscesów popkultury, sięgającej (któregoś z kolei) dna w dobie gnijącego kapitalizmu. To symbol polskiej transformacji ustrojowej i podręcznikowa lekcja działania „niewidzialnej ręki rynku”, która wraz z nadejściem „wolności gospodarczej” chwyciła za pistolet i materiały wybuchowe, by trzy dekady później pozwolić gangsterom udającym czarujących awanturników i romantycznych rewolwerowców błyszczeć w świetle reflektorów.
Dzisiejsza dystopijna próba wybielania bandytów, sutenerów i innych „bossów” jest złotym pomnikiem postawionym polskiemu kapitalizmowi. Zwieńcza dekady istnienia pasożytniczej narośli, od zarania związanej z gospodarką rynkową, niszczącej życie klasy robotniczej ramię w ramię z rodzącym się kapitałem. Wszystkie elementy gospodarki kapitalistycznej: od własności prywatnej, przez spekulacje i kredyty, na nieodłącznym bezrobociu i biedzie kończąc, stworzyły podwaliny pod system, w którym prezydent ułaskawia czołowego recydywistę. Jak do tego doszło?
Dłużnicy, wierzyciele i posiadacze
Przywykliśmy myśleć o polskiej transformacji systemowej jako jednostkowym wydarzeniu, które w jednej chwili zniosło krwawy „socjalizm”, zastępując go pełnym wolności „kapitalizmem”. Jest to jednak nieprawda. Jak uczy nas historia, państwa o gospodarce centralnie sterowanej (a w szczególności zdeformowane i zdegenerowane państwa robotnicze) prędzej czy później zaczynają rozszerzać zakres własności prywatnej i nawiązywać coraz bliższe kontakty z przedstawicielami światowego kapitalizmu. Nie dzieje się tak jednak z woli robotników, lecz z inicjatywy pasożytniczej narośli na klasie pracującej – biurokracji, zaślepionej złudną ideą „socjalizmu w jednym kraju”, mienszewicką „teorią dwóch stadiów” i innymi szkodliwymi, stalinowskimi absurdami.
W Polsce pierwsze kroki prowadzące do upadku gospodarki uspołecznionej poczyniono w latach 70-tych. Mowa o już niemalże legendarnych „kredytach gierkowskich”, które miały finansować i stymulować polską wytwórczość, a także sektor mieszkalnictwa czy usług społecznych. Wraz z pogłębiającym się zadłużeniem, które wbrew przewidywaniom krótkowzrocznych biurokratów hamowało rozwój, kredyty zaczęto spłacać również w formie eksportu surowców, na przykład wiążąc węzłem gordyjskim polską produkcję miedzi z konsorcjami amerykańskimi [1]. Tacy wierzyciele, dostrzegłszy szereg korzyści płynących z udzielania podobnych kredytów, interesowali się gospodarką PRL-u coraz bardziej, wpływając m.in. na zwiększenie cen żywności czy uzależnienie części przemysłu od importu zaopatrzeniowego z Zachodu. Już wtedy część jednostek (np. dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw handlowych) potrafiła się dorobić na tyle, by powoli zasilać szeregi potencjalnej burżuazji. Jako że w tamtym okresie nie było możliwości, żeby otwarcie się uwłaszczyć, tak zgromadzony kapitał, zwiększający tylko nierówności dochodowe, zamieniano na walutę zagraniczną. Proces nasilił się wraz z postępującą inflacją, uderzającą w kieszenie klasy robotniczej, gdyż największy wzrost cen nastąpił właśnie w produktach pierwszej potrzeby [2], co również skutkowało upadkiem szkolnictwa, systemu ochrony zdrowia czy mieszkalnictwa.
Na tym etapie biurokracja starała się gasić pożar, dolewając do niego znaczne ilości środków łatwopalnych – upadające drobne przedsiębiorstwa uspołecznione zastępowano własnością prywatną, która – co nietrudno przewidzieć – zamiast produkować tanie i społecznie użyteczne produkty, stawiała na szybki zysk z towarów luksusowych [3]. A więc jeszcze przed końcem lat 70. w Polsce mamy do czynienia z wzrostem pasożytniczego sektora prywatnego, stopniowym uzależnieniem gospodarki PRL od krajów kapitalistycznych i powolne rozmontowywanie społecznych zdobyczy klasy pracującej.
W latach 80. proces zyskiwał na intensywności w kontekście masowych wystąpień przeciwko zdegenerowanej biurokracji i dalszej nieudolności tejże. Na tle rosnącego odsetka rodzimych przedsiębiorstw prywatnych rozwijał się również tzw. „drugi obieg”, toczący praktycznie każdy sektor gospodarki. Obok transferu robotnika zatrudnionego w przedsiębiorstwie państwowym do sektora prywatnego mamy również powrót do drobnomieszczańskiego rzemieślnictwa, jeszcze bardziej uderzającego w gospodarkę uspołecznioną [4]. Wewnętrzny rozwój kapitalizmu, żerującego na owocach pracy społecznej stał się tym samym niezbitym faktem.
Jednocześnie w sferze inwestycji zagranicznych, dzięki konsekwentnej liberalizacji prawa, proces demontażu gospodarki socjalistycznej przyspieszał wykładniczo. Początkowo pozwalano na tzw. „inwestycje polonijne”, mające rzekomo zapewnić pozostawanie wypracowanego kapitału (oraz owoców pracy robotników zatrudnionych w takich firmach) w Polsce. Te wyparły oficjalnie już działające, na mocy ustawy z 1986 r., tzw. joint-ventures, czyli – co do zasady – firmy z mieszanymi wpływami kapitalistów polskich i zagranicznych [5]. Efektem, podobnie jak w przypadku krajowej własności prywatnej, był rozwój spekulacji, łapówkarstwa i dalsza degradacja ekonomiczna. To tutaj leżą przyczyny post-transformacyjnych afer przetargowych i innych patologii gospodarczo-politycznych. Jest to bezpośredni wynik świadomego wprowadzania do Polski rzekomo kontrolowanego i zbawiennego kapitalizmu.
Pomijając szereg innych ważnych kwestii, można wyraźnie dostrzec, w jakich warunkach uformowała się grupa ludzi żerująca na pracy klasy robotniczej. Niedługo później, na fali systemowej już transformacji, grupa ta przerodziła się w polskich nuworyszy. Ta burżuazja nie powstała w wyniku swojej własnej, nadludzkiej pracy, sprytu czy „przedsiębiorczości”, lecz na kanwie układów, łapówek i okradania reszty społeczeństwa za przyzwoleniem zdegenerowanej biurokracji. Nie jest przesadą stwierdzenie, że polski kapitalizm (a także, rzecz jasna ten rodzący się w każdym innym upadającym kraju „socjalizmu realnego”) ma jawnie przestępcze korzenie. Nie trzeba tu wcale wyciągać życiorysów poszczególnych jednostek z post-transformacyjnej rzeczywistości polityczno-gospodarczej, bo proces ten miał charakter niemalże masowy.
W świetle i w cieniu
Jaki może być efekt narastających nierówności, niszczenia usług publicznych, postępującego bezrobocia i pogorszenia warunków życiowych przy jednoczesnym procesie tworzenia się klasy posiadającej, opływającej w luksusowe towary? Jest nim rzecz jasna rozwój przestępczości. Wróćmy na chwilę do życiorysu naszego tajemniczego Zorro.
„Słowik” zaczynał od włamań i kradzieży samochodów. Przemytem pojazdów zajmował się również legendarny „Nikoś”, czyli Nikodem Skotarczak, zaczynający w latach 70. jako „cinkciarz”, czyli – co znamienne – handlarz nielegalną walutą. O ile „Nikoś” zadowalał się żerowaniem na pewnym wycinku rozwijającego się kapitalizmu, „Słowik” poszedł dalej, wymuszając haracze, ściągając długi, dokonując fałszerstw i oszustw, by w końcu stworzyć podwaliny pod tzw. „gang pruszkowski”. Wykorzystywał więc wszystko, co miała mu do zaoferowania zarówno zdegenerowana biurokracja lat 70. i 80. jak i nowo powstała klasa posiadająca – w tym marionetkowy prezydent. W roku 1993 „Słowik” został ułaskawiony (za pospolite przestępstwa) przez Lecha Wałęsę. Polski „boss” lubi się chwalić, że stało się to przy pomocy łapówki rzędu 150 tys. dolarów. Uwielbiany na zachodzie bohater „walki z komunizmem” rzekomo nie wiedział, co podpisuje.
Po odzyskaniu wolności „Słowik” skoncentrował się na dalszym rozwoju swojej organizacji. Dekada lat 90., kiedy polska klasa robotnicza w końcu poznała prawdziwe oblicze „planu Balcerowicza”, była dla gangsterów rajem. Oprócz rozwijania „militarnej” działalności kwitł handel narkotykami. Nie zaniedbano też łapówkarstwa i rozwoju obopólnie korzystnej współpracy między bandytami z Pruszkowa (i innych gangów) a policją czy służbą więzienną. Na tym etapie, przy współpracy z gangsterami z innych krajów odradzającego się kapitalizmu (takich jak Bułgaria i Rosja), opracowano również niezwykle lukratywny proceder handlu ludźmi. Młode kobiety z Polski, Ukrainy czy Rumunii sprzedawano do „agencji towarzyskich” w Niemczech czy Holandii, a tej najgorszej formy przemocy wobec kobiet i dzieci nie udało się usunąć do dziś. Nie bez przyczyny burżuazja wymyśliła i usilnie lansuje koncepcję „pracy seksualnej”, która ma na celu wybielić gangsterski rodowód procederu, a nawet przedstawiać prostytucję jako „szansę”. Dzisiejsze próby dekryminalizacji bądź legalizacji kupowania „usług seksualnych” to kolejny dowód na to, że w dobie rozwiniętego kapitalizmu klasa posiadająca woli otwarcie i bezpośrednio czerpać zyski z przestępczości i przemocy. W końcu który z kapitalistów lubi dzielić się zyskiem z innymi?
„Imperium” z Pruszkowa, wraz z innymi organizacjami, zaczęło upadać dopiero na przełomie wieków, kiedy polski kapitalizm zaczął wkraczać w dojrzałą fazę zdominowaną przez korporacje i monopole, a gangsterski półświatek zaczął być konkurencją. Rzecz jasna bandyci zdążyli jeszcze odejść z niemałym hukiem, kiedy w ramach rywalizacji, np. z „gangiem wołomińskim”, wybuchały w Polsce samochody wypełnione trotylem.
Tysiąc i jedna nić
Lecz najlepszym dowodem na liczne związki polityki z przestępczością zorganizowaną są zabójstwa takich osób jak minister sportu Jacek Dębski – przedsiębiorca i gangster – czy Marek Papała, komendant główny polskiej policji. Podobne porachunki nie były, jak chce burżuazyjna historia, walką „dobrych” polityków, policjantów i przedsiębiorców z genetycznie „złymi” przestępcami. Dużo dokładniejszym opisem sytuacji jest tu walka o wpływy w ramach jednego systemu – systemu kapitalistycznego. Przestępczość zorganizowana nie wyrosła znikąd; nie wzięła się z przenikającej świat realny sfery chaosu; nie była efektem działania pozaziemskich sił – była logiczną konsekwencją prywatyzacji dokonywanej kosztem klasy robotniczej.
Oburzenie, jakie wywołało wyciągnięcie na światło dzienne takich osób jak „Słowik”, jest słuszne, ale nie powinno dziwić – w ostatecznym rozrachunku różnica między kapitalistą, parlamentarnym przedstawicielem klasy panującej, a członkiem mafii jest kwestią skali.
Rzeczywistość oferuje nam najlepsze możliwe podsumowanie absurdu całej sytuacji. Gorzkim chichotem historii jest fakt, że tajemnicza maska, noszona przez czołowego polskiego przestępcę, została wystawiona na sprzedaż w ramach… akcji charytatywnej. Co ma zatem kapitalizm do zaoferowania chorym członkom społeczeństwa? Publiczny system ochrony zdrowia, dobrze dofinansowany i działający zgodnie z najnowszymi osiągnięciami nauki i technologii? Marzenie ściętej głowy! Zamiast tego możemy sami, z własnej kieszeni, zapłacić za telewizyjną, moralną ekwilibrystykę człowieka, który dorobił się fortuny, uczestnicząc w dekonstrukcji takiego systemu. Któż może powiedzieć, że klasa posiadająca nie wie, co to inteligentny żart?
Źródła:
[1] Tittenbrun Jacek, Upadek socjalizmu realnego w Polsce, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1992 s. 10.
[2] Tamże, s. 22.
[3] Tamże, s. 40-41.
[4] Tamże, s. 124-125.
[5] Tamże, s. 130.
Więcej o marksistowskim spojrzeniu na przestępczość można przeczytać tutaj.
Autor: tow. Łucja Świerk