perspektywy4

Kto nie zrozumiał świata, nie ma możliwości go zmienić – ta podstawowa myśl towarzyszy marksistom od początku naszej walki o wyzwolenie klasy pracującej. Nawet tysiąc programów i genialnych planów na przyszłość nie przyda się na nic, jeśli nie oprzemy naszych działań na analizie rzeczywistej, żywej walki klas. Żeby sprawnie działać na rzecz zmiany świata, potrzebujemy orientować się w faktach – a nie starać się dopasować świat do naszych pragnień i utopijnych wizji.

Nie możemy mieć żadnych złudzeń. Żyjemy w czasie wojen i rewolucji. Żyjemy w czasie ataków na klasę pracującą i widzimy robotników – przede wszystkim młodych – którzy się bronią i coraz częściej przechodzą do ofensywy. Żyjemy w czasie, w którym świat, jaki znamy upada na naszych oczach. Co to oznacza dla nas? Jaki wpływ na nasze zadania w Polsce mają cła Trumpa? Jak rozumieć Chiny? Co ma miejsce na Ukrainie? Co może zatrzymać ludobójstwo w Palestynie? Bez jasnej odpowiedzi na te pytania będziemy najwyżej ślepo kuśtykać na przód, potykając się wciąż o zjawiska, których natury nie rozumiemy.

Czy świat oszalał? Tylko pozornie. W istocie każdy nowy dzień przynosi nowy rodzaj kapitalistycznego barbarzyństwa. Wszystkie te okrutne i krwawe epizody są koniec końców efektem systemu kapitalistycznego i społeczeństwa klasowego. Nie rozpaczać, ale zrozumieć – i skończyć raz na zawsze z wojną, przemocą i wyzyskiem – to nasze zadanie.

Oddajemy wam do rąk artykuł opracowany na podstawie dokumentów i dyskusji w ramach Kongresu Światowego Rewolucyjnej Międzynarodówki Komunistycznej, w których brali udział również nasi członkowie. Podsumowuje on okres, w którym żyjemy, tłumaczy rodowód dzisiejszych wojen i konfliktów, a co ważniejsze – pokazuje, jaką postać te wszystkie sprzeczności kapitalizmu mogą przybrać w przyszłości. Od tego będą zależeć nasze zadania na najbliższy okres.

Czekają nas ogromne wstrząsy społeczne, a w związku z tym ogromne zadania dla rewolucjonistów. My – nie jesteśmy jeszcze dość liczni i gotowi, by im sprostać. Wniosek? Potrzebujemy ciebie, twoich znajomych i bliskich, twoich współpracowników i wszystkich, którzy chcą raz na zawsze zerwać z kapitalizmem. Nie mamy czasu do stracenia. Do zyskania – niezmiennie cały świat.

Historyczne wydarzenia na naszych oczach przewracają do góry nogami świat, jaki znamy. Działania Trumpa wywołują wstrząsy polityczne i gospodarcze na całym świecie. Sprzeczności prawie dwóch dekad kapitalistycznego kryzysu i stagnacji sięgają szczytu. Od ludobójstwa w Strefie Gazy po klęskę zachodniego imperializmu na Ukrainie; od kolejnych ceł po rosnące zadłużenie świata – te epokowe wydarzenia wstrząsają świadomością całych miliardów.

Tak znaczące zmiany wymagają naszej pilnej uwagi – w tym celu Rewolucyjna Międzynarodówka Komunistyczna (RCI) zorganizowała swój pierwszy Kongres Światowy. Delegaci i goście zaangażowali się w głębokie dyskusje na podstawie dokumentu perspektyw światowych przygotowanym przez Międzynarodowy Komitet Wykonawczy. By dobrze orientować się w szybko zmieniającej się sytuacji na świecie, niezbędne jest klarowne zrozumienie obecnego okresu – bez tego rewolucyjna organizacja jest jak statek bez kompasu.

W ciągu ostatnich dwóch lat RCI rozwijała się wykładniczo. Działamy dziś w ponad 70 krajach na całym świecie. Kongres był milowym krokiem w przygotowaniu naszej Międzynarodówki na nadchodząca wstrząsy społeczne, walki klasowe i rewolucje. Zrozumienie sytuacji międzynarodowej jest kluczowe do tego, by sprawnie działać w naszym własnym kraju.

Żyjemy w okresie ostrych zwrotów i nagłych zmian sytuacji na świecie. Wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych i jego decyzje zaowocowały ogromną niestabilnością w polityce, gospodarce i relacjach międzynarodowych. Trump nie jest przyczyną tego chaosu – jest to wynik organicznego kryzysu kapitalizmu – ale jego działania niezwykle przyspieszyły ten proces. W jednej chwili ujawniły się sprzeczności, które narastały pod powierzchnią przez długi czas, tym samym zmieniając całą sytuację. Na naszych oczach załamuje się istniejący od dziesięcioleci liberalny porządek świata.

Analizując sytuację na świecie, musimy zacząć od podstaw. Kapitalizm jest systemem, który dawno przeżył swoją historyczną rolę. W epoce swojego rozkładu wywołuje wojny, kryzysy i niszczy środowisko naturalne, co w dłuższej perspektywie zagraża nawet istnieniu życia na naszej planecie. Celem tego dokumentu jest nakreślenie głównych cech obecnego kryzysu i podkreślenie potrzeby zbudowania rewolucyjnej organizacji, która będzie zdolna doprowadzić do obalenia kapitalizmu – jedynego sposobu na zapewnienie przyszłości dla całej ludzkości.

W ostatecznym rozrachunku przyczyną kryzysu jest niezdolność systemu kapitalistycznego do rozwijania sił wytwórczych. Gospodarkę ogranicza istnienie państwa narodowego i prywatna własność środków produkcji. Od dziesięcioleci kapitaliści stosują różne metody, aby przezwyciężyć te ograniczenia – upłynnianie aktywów, rozwój handlu światowego itp. Wszystkie te próby zamieniają się teraz w swoje przeciwieństwo.

Wybór Trumpa

Wybór Donalda Trumpa w listopadzie 2024 r. oznaczał ważną zmianę krajobrazu politycznego i był przejawem kryzysu legitymizacji demokracji burżuazyjnej – procesu, który możemy zaobserwować nie tylko w USA, lecz we wszystkich państwach świata. Pomimo wielkich starań głównej części amerykańskiej klasy rządzącej i establishmentu, Trump zapewnił sobie zdecydowane zwycięstwo. Wynik ten uznano, zwłaszcza przez liberalnych komentatorów, media głównego nurtu i elementy tzw. „lewicy”, za dowód na znaczące przesunięcie w prawo polityki USA i całego świata. Tego rodzaju wyjaśnienia są powierzchowne i mogą tylko wprowadzić w błąd. Co gorsza, prowadzą do niebezpiecznych wniosków – na przykład, że Joe Biden i Demokraci w jakiś sposób reprezentują bardziej postępową i „demokratyczną” alternatywę dla Trumpa.

Wybór Donalda Trumpa w listopadzie 2024 r. stanowił znaczącą zmianę polityczną/ Wizerunek: Biały Dom, Flickr

Administracja Bidena była całkowicie reakcyjna, szczególnie w sferze polityki zagranicznej. Przypomnijmy, że „Ludobójczy Joe” (ang. Genocide Joe) dał Netanjahu wolną rękę do dokonywania bez żadnych konsekwencji ludobójstwa na Palestyńczykach w Strefie Gazy. Prowadził kampanię brutalnych represji wobec studentów i innych, którzy odważyli się stanąć po stronie Palestyny. W przypadku Ukrainy był odpowiedzialny za celowe sprwokowanie konfliktu, który doprowadził do krwawej rzezi, przekazał miliardy dolarów i pomoc wojskową reakcyjnemu reżimowi w Kijowie oraz zaangażował się w niebezpieczną politykę prowokacji wobec Rosji.

W kampanii wyborczej Trump lansował się jako „kandydat pokoju” – przeciwnik polityki Bidena i jego kliki podżegaczy wojennych. Rozróżnienie to miało szczególny wpływ na wyborców w okręgach o znacznej liczbie ludności muzułmańskiej i arabskiej. Szerokim warstwom młodych ludzi nie podobało się ultimatum, przed jakim postawił ich Biden – albo bieda we własnym kraju, albo udział w zagranicznej wojnie.

Nie ulega wątpliwości, że do poparcia Trumpa przyczyniła się też warstwa elementów reakcyjnych. Jednak ten czynnik sam w sobie nie może być wytłumaczeniem skali sukcesu i faktu, że Trump miał lepszy wynik w prawie każdej grupie demograficznej, zwłaszcza wśród czarnych i latynoskich społeczności robotniczych. Jak wytłumaczyć fakt, że w kilku stanach, w których Trump osiągnął dobre wyniki lub przynajmniej zyskał więcej głosów, wyborcy jednocześnie popierali progresywne inicjatywy wyborcze, takie jak ochrona prawa do aborcji lub zwiększenie płacy minimalnej?

Kluczowym czynnikiem stojącym za zwycięstwem Trumpa jest jego zdolność do zrozumienia, wykorzystania i mobilizacji powszechnego i głęboko zakorzenionego nastroju antyestablishmentowego, który przenika amerykańskie społeczeństwo. Uderzającym przykładem tego zjawiska jest reakcja opinii publicznej na domniemane zabójstwo dyrektora generalnego United Healthcare przez Luigiego Mangione. Sam czyn był oczywiście szokujący, ale reakcja opinii publicznej – współczucie dla domniemanego napastnika, a nie dla ofiary – była jeszcze bardziej znamienna. Mangione zaczął być postrzegany przez wielu jako rodzaj bohatera ludowego. Warto zauważyć, że ta pozytywna reakcja nie ograniczyła się do lewicy, ale podzielała ją też część konserwatystów i wyborców republikańskich – w tym zwolenników Trumpa.

Sytuacja ta stanowi pewien paradoks. Trump, mimo że sam jest miliarderem i otacza się innymi miliarderami, z powodzeniem lansuje się na głos antyestablishmentowego gniewu. Sprzeczność ta pokazuje niespójny i zniekształcony charakter nastroju politycznego wśród mas. Ostatecznie odzwierciedla jednak powszechne niezadowolenie i kryzys zaufania do wielkiego biznesu, elit politycznych i aparatu państwowego jako całości.

Podstawową przyczyną tego antyestablishmentowego gniewu jest kryzys kapitalizmu. System nie odbudował się od czasu kryzysu z 2008 r., a dziś ten przedłużony kryzys osiągnął ogromne rozmiary. Żyjemy w czasie nie tyle kolejnego, cyklicznego kryzysu kapitalizmu, ale organicznego kryzysu egzystencjalnego całego systemu. Poparcie dla demokracji burżuazyjnej w rozwiniętych krajach kapitalistycznych było budowane przez dziesięciolecia w oparciu o ideę, że kapitalizm jest w stanie zaspokoić podstawowe potrzeby klasy robotniczej (opieka zdrowotna, edukacja, emerytury itd.) i że można oczekiwać wzrostu poziomu życia z pokolenia na pokolenie.

Obecnie sytuacja wygląda już inaczej. W Stanach Zjednoczonych w 1970 r. ponad 90 proc. 30-latków zarabiało więcej niż ich rodzice w tym samym wieku. Jednak do 2010 r. odsetek ten zmniejszył się do 50 proc. Do 2017 r. tylko 37 proc. Amerykanów przewidywało, że ich dzieci osiągną wyższy standard życia niż oni sami.

Według Urzędu Statystycznego Pracy (Bureau of Labour Statistics) od początku lat 80. realne płace Amerykanów z klasy robotniczej albo pozostały takie same, albo spadły, zwłaszcza że miejsca pracy przenoszono do innych krajów. Według raportu Instytut Polityki Gospodarczej (Economic Policy Institute) płace dla gospodarstw domowych o niższych i średnich dochodach odnotowały niewielki lub żaden wzrost od końca lat 70. XX wieku, podczas gdy koszty życia nadal rosną.

Jednocześnie jak na dłoni widać obrzydliwą polaryzację społeczną. Z jednej strony niewielka garstka miliarderów zwiększa swoje zyski z roku na rok. Z drugiej rosnąca liczba pracujących ma trudności z wiązaniem końca z końcem. Robotnicy stoją w obliczu cięć budżetowych, siły nabywczej pożeranej przez inflację, zwiększonych rachunków za energię, kryzysu mieszkaniowego itp. Z kolei media, politycy, główne partie, parlamenty, sądownictwo – wszystkie te elementy państwa burżuazyjnego są słusznie postrzegane jako reprezentanci interesów niewielkiej uprzywilejowanej elity, podejmującej decyzje w obronie własnych spraw, zamiast służyć potrzebom społeczeństwa.

Po kryzysie z 2008 r. wszystkich krajach nastąpiły brutalne cięcia wydatków publicznych. Wszystkie zdobycze klasy pracującej z przeszłości zostały zaatakowane. Byliśmy świadkami procesu, w ramach którego do ratowania zysków bankierów wykorzystano publiczne pieniądze, tym samym obniżając poziom życia większości. Doprowadziło to do wybuchu klasowego gniewu i masowych protestów, a przede wszystkim do bezprecedensowego kryzysu legitymizacji wszystkich instytucji burżuazyjnych.

Początkowo ten gniew, którego najlepszym przykładem były masowe demonstracje przeciwko polityce cięć około 2011 r., znalazł ujście na lewicy. W Europie i USA nastąpił wzrost lewicowych, antyestablishmentowych postaci i partii – Podemos, Syriza, Jeremy Corbyn, Bernie Sanders i inni. Jednak każdy z tych ruchów ostatecznie zawiódł oczekiwania mas. Wyraźnie zarysowały się granice reformistycznej polityki.

To właśnie porażka lewicy utorowała drogę do popularności reakcyjnych demagogów, takich jak Trump. We wszystkich zaawansowanych krajach kapitalistycznych sytuacja jest taka sama – kryzys kapitalizmu, ataki na klasę robotniczą, upadek lewicy i popularność prawicowych demagogów wykorzystujących na własną korzyść antyestablishmentowy nastrój mas.

Czy grozi nam faszyzm lub bonapartyzm?

Jeszcze przed wyborami prezydenckimi w USA w mediach burżuazyjnych i na lewicy trwała wściekła nagonka na Trumpa, w ramach której opisywano go jako faszystę. Ale marksizm to nauka – i jak wszystkie nauki posiada swoją ścisłą terminologię. Słowa takie jak „faszyzm” mają dla nas precyzyjne znaczenie. Nie są to zwykłe inwektywy ani etykiety, które można wygodnie przylepić do każdej nielubianej przez nas osoby.

Zacznijmy od dokładnej definicji faszyzmu. W sensie marksistowskim faszyzm jest ruchem kontrrewolucyjnym – masowym ruchem złożonym głównie z lumpenproletariatu i rozwścieczonego drobnomieszczaństwa. Służy jako taran do niszczenia i rozbijania jedności klasy robotniczej oraz stworzenia totalitarnego państwa, w którym burżuazja przekazuje władzę państwową faszystowskiej biurokracji.

Główną cechą faszystowskiego państwa jest skrajna centralizacja i absolutna władza państwowa, w której banki i duże monopole są chronione, ale kontrolowane przez liczną i potężną biurokrację. W pracy Czym jest narodowy socjalizm? Trocki wyjaśnia:

Faszyzm niemiecki, podobnie jak faszyzm włoski, wyniósł się do władzy dzięki drobnomieszczaństwu, które przekształciło się w taran przeciwko organizacjom klasy robotniczej i instytucjom demokratycznym. Ale faszyzm u władzy jest przeciwieństwem rządów drobnomieszczaństwa. Jest to najbardziej brutalna dyktatura kapitału monopolistycznego.

Takie, ogólnie rzecz biorąc, są główne cechy faszyzmu. Jak to się ma do ideologii i rzeczywistego charakteru fenomenu Trumpa? Mieliśmy już jedną kadencję rządów Trumpa, która – jeśli wierzyć Demokratom i liberałom – powinna była znieść demokrację. Nic takiego się jednak nie stało.

Trumpizm – o ile w ogóle istnieje jako osobna ideologia – jest bardzo daleki od faszyzmu / Zdjęcie: Przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, Flickr

Nie podjęto żadnych znacznych kroków w celu ograniczenia prawa do strajku i demonstracji, a tym bardziej zniesienia wolnych związków zawodowych. Wybory odbyły się bez przeszkód, a pomimo histeryczny krzyków Joe Biden po prostu zastąpił Trumpa na stanowisku. Można mieć różne opinie na temat pierwszej kadencji Trumpa, ale trudno twierdzić, że ten okres miał cokolwiek wspólnego z faszyzmem.

Ponadto układ sił klasowych znacznie się zmienił od lat trzydziestych XX wieku. W zaawansowanych krajach kapitalistycznych chłopstwo, które stanowiło dużą część populacji, praktycznie zanikło, a zawody, które wcześniej były uważane za „klasę średnią” (urzędnicy państwowi, lekarze, nauczyciele), zostały poddane proletaryzacji, zasilając szeregi klasy robotniczej. Ci nowi pracownicy są już zorganizowani w związkach zawodowych i strajkują razem z resztą swojej klasy. Społeczne znaczenie klasy robotniczej ogromnie wzrosło dzięki rozwojowi sił wytwórczych podczas ogromnego ożywienia gospodarczego po II wojnie światowej. Po trzonie faszyzmu – drobnej burżuazji jako znaczącej sile społecznej – nie ma praktycznie śladu.

Trumpizm – o ile w ogóle istnieje jako osobna ideologia – jest bardzo daleki od faszyzmu. Ideałem Donalda Trumpa nie jest silne państwo, lecz kapitalizm wolnorynkowy, w którym państwo odgrywa niewielką lub żadną rolę (z wyjątkiem ceł protekcjonistycznych). Daleko mu do stworzenia silnie scentralizowanego aparatu biurokratycznego.

Niektórzy stawiają tezę, że Trump reprezentuje reżim bonapartystyczny. Chodzi tu znów o przedstawienie Trumpa jako dyktatora na wojennej ścieżce prowadzącej do zniszczenia klasy robotniczej. Ale i to określenie niczego nie wyjaśnia. W rzeczywistości Trump nie ma zamiaru zniszczyć klasy pracującej, lecz raczej stara się ją demagogicznie udobruchać. Oczywiście, będąc burżuazyjnym politykiem, reprezentuje interesy zasadniczo sprzeczne z interesami robotników. Ale to nie czyni go dyktatorem.

Pewne elementy reżimu Trumpa mogłyby wskazywać na bonapartyzm. Być może! Podobnie jest jednak w przypadku każdej demokracji burżuazyjnej. Istnienie pewnych elementów zjawiska nie oznacza jeszcze, że mamy z nim do czynienia w pełni. Można oczywiście powiedzieć, że w trumpizmie obecne są elementy bonapartyzmu. Ale to nie to samo, co stwierdzenie, że w Stanach Zjednoczonych faktycznie istnieje reżim bonapartystyczny.

Problem polega na tym, że „bonapartyzm” jest bardzo elastycznym terminem. Obejmuje szeroki wachlarz zjawisk, począwszy od klasycznej koncepcji bonapartyzmu, który oznacza w zasadzie rządy miecza. Nie z tym mamy do czynienia w USA – forma rządów Trumpa, pomimo wielu osobliwości, wciąż pozostaje demokracją burżuazyjną. Naszym zadaniem nie jest przypisywanie etykiet do zjawisk na podstawie powierzchownych cech, ale śledzenie procesu w miarę jego rozwoju i zrozumienie jego istotnych aspektów. Z tego zrozumienia wynikają nasze działania – inaczej walczy się z reżimem faszystowskim czy dyktaturą bonapartystyczną, a inaczej z demokracją burżuazyjną. Musimy umieć odrzucić – na podstawie naukowego, marksistowskiego zrozumienia świata – wszelkie próby podporządkowania lewicy liberałom w imię walki z dyktaturą. Dotyczy do zarówno Trumpa, jak i Mentzena, Brauna i Nawrockiego.

Ogromne wstrząsy w stosunkach światowych

Polityka zagraniczna Trumpa stanowi ostry zwrot w stosunkach światowych i koniec liberalnego porządku, który istniał przez 80 lat po II wojnie światowej. Jest to uznanie względnego osłabienia imperializmu Stanów Zjednoczonych i wzrostu potęgi innych mocarstw imperialistycznych – Rosji i przede wszystkim Chin, głównego imperialistycznego rywala USA na arenie światowej.

Z II wojny światowej USA wyłoniły się znacznie wzmocnione. Europa i Japonia były doszczętnie zrujnowane działaniami wojennymi, a w tym czasie Ameryka odpowiadała za 50 proc. światowego PKB i 60 proc. światowej produkcji przemysłowej. Jej jedynym poważnym rywalem na arenie światowej był Związek Radziecki, wzmocniony po wojnie po pokonaniu nazistowskich Niemiec i zwycięskim marszu przez niemalże cały kontynent.

Rewolucja chińska dodatkowo wzmocniła blok stalinowski. Stany Zjednoczone rzuciły się do odbudowy Europy Zachodniej i Japonii, aby powstrzymać „postęp komunizmu”. Radziecka biurokracja nie interesowała się rewolucją światową i była gotowa na osiągnąć wygodne porozumienie z Waszyngtonem, co wyrażało się w polityce „pokojowego współistnienia”.

Z II wojny światowej USA wyłoniły się znacznie wzmocnione. / Obrazek: domena publiczna.

W ten sposób nastąpił okres względnej równowagi między USA a ZSRR – dwoma potęgami nuklearnymi – zwany zimną wojną. Na bazie amerykańskiej dominacji powstał szereg formalnie wielostronnych instytucji zarządzających stosunkami światowymi (Organizacja Narodów Zjednoczonych) i gospodarką światową (MFW i Bank Światowy powołane na konferencji w Bretton Woods). Tę równowagę wzmocniło powojenne ożywienie gospodarcze, okres nadzwyczajnego rozwoju sił wytwórczych i rozszerzenie rynku światowego.

Okres ten trwał do upadku stalinizmu w latach 1989-1991 i przywrócenia kapitalizmu w Rosji i Chinach. Ten moment był kolejnym znaczącym zwrotem w sytuacji na świecie. Stany Zjednoczone stały się dominującą potęgą imperialistyczną, której nikt nie mógł zakwestionować. Wydawało się, że hegemonia USA będzie trwała wiecznie.

Imperialistyczną wojnę z Irakiem w 1991 r. przeprowadzono pod auspicjami ONZ – wówczas za decyzją głosowała Rosja, a Chiny jedynie wstrzymały się od głosu. Wydawało się, że nie ma na arenie międzynarodowej żadnego sprzeciwu wobec dominacji imperializmu USA. Z ekonomicznego punktu widzenia Waszyngton promował globalizację i „neoliberalizm” – dalszą integrację rynku światowego pod dominacją amerykańskiego imperializmu i zmniejszanie roli państwa w gospodarce. Ten okres nieograniczonej dominacji amerykańskiej powoli przemijał w ciągu ostatnich 35 lat – do tego stopnia, że dziś mamy do czynienia z zupełnie nową sytuacją światową. Ilość przeszła w jakość, a te same procesy, które jeszcze wczoraj gwarantowały rozwój potęgi USA, dziś działają w odwrotnym kierunku.

W aroganckim amoku, pijane sukcesami dnia wczorajszego, Stany Zjednoczone rozpoczęły inwazje na Irak i Afganistan. Ale tutaj historia zaczęła się zmieniać w swoje przeciwieństwo. Amerykanie ugrzęźli w tych krwawych wojnach na całe 15 lat, tracąc ogromne sumy pieniędzy i żołnierzy. W sierpniu 2021 roku r. Amerykanie zostali zmuszeni do upokarzającego odwrotu z Afganistanu. Obie te awantury odbiły się również na poziomie życia amerykańskiej klasy pracującej.

Doświadczenia te sprawiły, że amerykańska opinia publiczna przestała mieć apetyt na zagraniczne awanturnictwo, a klasa rządząca w Waszyngtonie bardzo ostrożnie angażowała wojska lądowe za granicą. Wraz ze wzrostem nowych mocarstw regionalnych i światowych zmieniała się względna równowaga sił na świecie. Jednak amerykański imperializm nie przyswoił sobie lekcji tego okresu. Nie przyjmując do wiadomości powstania nowego układu sił, próbował utrzymać światową dominację, wikłając się tym samym w całą serię z góry przegranych konfliktów.

Świat wielobiegunowy?

Obecna sytuacja na świecie cechuje się ogromną niestabilnością w stosunkach międzynarodowych. Jest to wynik walki o hegemonię między USA – najpotężniejszą potęgą imperialistyczną na świecie w stanie względnego osłabienia – a Chinami, młodszą, bardziej dynamiczną, rosnącą potęgą imperialistyczną. Jesteśmy świadkami znaczącego przesunięcia punktu ciężkości, porównywalnego skalą do ruchu płyt tektonicznych na skorupie ziemskiej. Takim ruchom towarzyszą wszelkiego rodzaju eksplozje. Wyrazem tego procesu jest wojna na Ukrainie – gdzie przygotowywana jest upokarzająca klęska USA i NATO – oraz konflikt na Bliskim Wschodzie.

Podejście Trumpa do stosunków światowych jest de facto uznaniem faktu, że USA nie może już odgrywać roli światowego policjanta. Zarówno prezydent jak i jego bliscy współpracownicy zrozumieli, że dalsze próby utrzymania całkowitej dominacji USA byłyby niezwykle kosztowne, niepraktyczne i godziłyby w podstawowe interesy bezpieczeństwa narodowego.

Nie oznacza to, że USA przestają być imperialistyczną potęgą ani że polityka Trumpa leży w interesie uciskanych narodów świata. Nic bardziej mylnego. Polityka zagraniczna Trumpa rozgranicza wyraźne to, co jest, a co nie jest podstawowymi interesami bezpieczeństwa narodowego USA, począwszy od własnego podwórka. Kiedy Trump mówi, że Ameryka musi mieć kontrolę nad Kanałem Panamskim i Grenlandią, wyraża nie własne ambicje, ale potrzeby amerykańskiego imperializmu. Kanał Panamski jest kluczowym szlakiem handlowym, łączącym Pacyfik z Zatoką Meksykańską i przewożącym 40 proc. ruchu kontenerowego w USA.

Kiedy Trump mówi, że Ameryka musi mieć kontrolę nad Kanałem Panamskim i Grenlandią, wyraża potrzeby amerykańskiego imperializmu / Zdjęcie: United States Space Force

Grenlandia natomiast zawsze miała ważne znaczenie strategiczne, dlatego na wyspie już obecne są amerykańskie siły zbrojne. Globalne ocieplenie doprowadziło do zwiększenia żeglugi między Pacyfikiem a Atlantykiem przez Arktykę. Kurczenie się polarnej czapy lodowej oznacza łatwiejszy dostęp do dna morskiego, gdzie znajdują się ogromne rezerwy minerałów ziem rzadkich. Sama wyspa posiada również ważne złoża minerałów krytycznych (ziem rzadkich, uranu), a także gazu i ropy, które w wyniku globalnego ocieplenia stają się łatwiejsze do wydobycia. USA konkurują z Chinami i Rosją o kontrolę nad tymi szlakami handlowymi i zasobami.

Polityka zagraniczna Trumpa opiera się na zrozumieniu ograniczeń amerykańskiego imperializmu. W konsekwencji Stany Zjednoczone próbują dzięki dyplomacji wycofać się z szeregu kosztownych konfliktów (Ukraina, Bliski Wschód) tak, aby móc odbudować swoją potęgę i skupić się na głównym rywalu na arenie międzynarodowej – Chinach.

Przez cały okres od zakończenia drugiej wojny światowej, a może nawet wcześniej, imperializm amerykański utrzymywał pozory działania w imieniu praw człowieka, szerzenia demokracji i „porządku opartego na zasadach”, obrony „świętej zasady nienaruszalności granic państwowych” i tak dalej. Działał za pośrednictwem „wielostronnych” instytucji międzynarodowych, które w teorii były neutralnym forum wszystkich państw – Organizacja Narodów Zjednoczonych, WTO, MFW i tak dalej. W rzeczywistości był to tylko listek figowy – zwykła farsa i wierutne kłamstwo. Jeśli te instytucje nie mogły wyrazić interesów amerykańskiego imperializmu, wówczas Amerykanie po prostu je ignorowali. Różnica polega teraz na tym, że Trump w ogóle nie dba o żadne z tych pozorów. Woli robić rzeczy po swojemu, tym samym pokazując prawdziwą twarz kapitalizmu.

Niektórzy twierdzili, że w obliczu niepohamowanej potęgi USA idea wielobiegunowego świata była czymś postępowym, co pozwoliłoby uciskanym krajom na większy stopień suwerenności – ideału, o który powinniśmy walczyć. Teraz możemy zobaczyć, jak może wyglądać „wielobiegunowy” świat – imperialistyczne mocarstwa dzielące świat na strefy wpływów, zmuszające słabsze państwa do tego, by podporządkowały się jednemu lub drugiemu obozowi. My walczymy nie o zmianę władcy, lecz obalenie całego systemu samowładztwa!

Względne osłabienie amerykańskiego imperializmu

Musimy podkreślić, że kiedy mówimy o osłabieniu imperializmu amerykańskiego, mamy na myśli względne osłabienie. Oznacza to, że USA nie są już w tak silnej pozycji w stosunku do innych konkurencyjnych mocarstw, jak wcześniej. Pozostają jednak pod każdym względem najpotężniejszą i najbardziej reakcyjną siłą na świecie.

W 1985 r. Stany Zjednoczone produkowały 36 proc. światowego PKB. Obecnie jest to 26 proc. (2024 r.). W tym samym okresie udział Chin wzrósł z 2,5 proc. do 18,5 proc. światowego PKB. Japonia, która w 1995 r. osiągnęła najwyższy poziom 18 proc., obecnie spadła do zaledwie 5,2 proc. Stany Zjednoczone nadal dominują w światowej gospodarce, kontrolując rynki finansowe. 58 proc. światowych rezerw walutowych znajduje się w dolarach amerykańskich (podczas gdy tylko 2 proc. w chińskim renminbi), chociaż liczba ta spadła z 73 proc. w 2001 roku. Dolar stanowi również walutę 58 proc. światowych faktur eksportowych. Pod względem odpływu netto bezpośrednich inwestycji zagranicznych (ang. Foreign Direct Investments, tj. wskaźnik zastępczy dla eksportu kapitału), Stany Zjednoczone pozostają na szczycie z wynikiem 454 mld dolarów, podczas gdy Chiny (w tym Hongkong) zajmują drugie miejsce z 287 mld.

Siła gospodarcza kraju przekłada się na wpływy w polityce zagranicznej, ale musi za nią stać również siła militarna. Wydatki USA stanowią 40 proc. światowych wydatków militarnych, na drugim miejscu plasują się Chiny (12 proc.), a na trzecim Rosja (4,5 proc.). Stany Zjednoczone wydają na wojsko więcej niż 10 kolejnych krajów w rankingu.

Niemniej jednak Stany Zjednoczone nie mogą już twierdzić, że są niekwestionowanym panem świata. Kolosalna potęga gospodarcza Chin i wynikające z niej postępy w sile militarnej, wraz z przewagą, jaką Rosja wykazała na polach walki z Ukrainą, stawiają USA przed ogromnym wyzwaniem. Ze wszystkich stron napływają fakty ujawniające nieubłaganie ograniczenia globalnej potęgi Ameryki.

Ten względny spadek znajduje swój wyraz ekonomiczny w procesie częściowego odchodzenia od standardu dolara i kryzysu legitymizacji skarbu państwa i obligacji państwowych USA. W związku z tym, że amerykańskie monopole stoją w obliczu zwiększającej się konkurencji ze strony międzynarodowych rywali (zwłaszcza Chin) amerykańskie obligacje państwowe nie są już uważane przez inwestorów za pewnik. Podobnie, w miarę jak rośnie zadłużenie federalne Stanów Zjednoczonych, a rząd amerykański ucieka się do większego finansowania przez deficyt, amerykańskie obligacje skarbowe nie są już uważane za bezpieczną przystań dla kapitału, jaką były kiedyś. Doprowadziło to do osłabienia dolara – pomimo amerykańskich ceł – i spadek jego dominacji na arenie globalnych finansów.

To nic innego, jak „korekta rynkowa”, zbliżającą cenę amerykańskiej waluty, aktywów i obligacji do rzeczywistej wartości, wynikającej z osłabionej pozycji gospodarczej amerykańskiego kapitalizmu. Niemniej jednak, podobnie jak w przypadku amerykańskiej potęgi militarnej i roli światowego policjanta, nie ma realnej alternatywy dla dolara, jeśli chodzi o globalny handel i finanse. Stąd wynika narastający wśród burżuazyjnych strategów strach przed załamaniem się globalnego systemu finansowego i gospodarki w następstwie erozji zaufania do amerykańskiej waluty.

To kolejny z ważnych elementów względnego osłabienia amerykańskiego kapitalizmu i narastającej „wielobiegunowości”, który przyczyni się do niestabilności systemu na całym świecie. W miejsce jednolitego systemu finansowego czeka nas raczej dalsze rozczłonkowanie i wzrost siły lokalnych walut i systemów finansowych. Wojna na Ukrainie i zamieszanie wokół systemu SWIFT są tego przykładem. Nie jest to jednak żaden pozytywny krok w stronę lokalnej autonomii, lecz kolejny rozdział gnijącego kapitalistycznego porządku. Wszystkie filary powojennego porządku kruszą się i sypią, co niesie za sobą poważne konsekwencje gospodarcze, militarne i polityczne.

Siła militarna Rosji

Rosja nie jest wprawdzie kolosem gospodarczym porównywalnym z Chinami, ale zbudowała solidną bazę gospodarczą i technologiczną. Pozwoliło jej to z powodzeniem przetrwać bezprecedensową agresję gospodarczą, jaką rozpętał Zachód pod hasłem „sankcji”. Co więcej, Rosja wzmocniła się gospodarczo prowadząc jednocześnie wojnę, w której po drugiej stronie zmobilizowano praktycznie wszystkie systemy uzbrojenia zachodniego imperializmu. Zbudowała potężną armię, która dorównuje połączonym siłom państw europejskich; zbudowała potężny przemysł obronny, produkujący więcej czołgów, artylerii, amunicji, pocisków i dronów niż Stany Zjednoczone i Europa; posiada największy na świecie arsenał nuklearny, który odziedziczyła po ZSRR.

Rosja nie jest wprawdzie kolosem ekonomicznym porównywalnym z Chinami, ale zbudowała solidną bazę gospodarczą i technologiczną/ Obrazek: Witalij W. Kuźmin, Wikimedia Commons

Po rozpadzie Związku Radzieckiego i masowej grabieży gospodarki planowej, rosyjska klasa rządząca brała pod uwagę kierunek, w którym na równych warunkach będzie uczestniczyć w międzynarodowej grze. Pojawił się nawet pomysł przystąpienia do NATO. Propozycja ta została odrzucona. USA chciały sprawować całkowitą dominację nad światem i nie widziały potrzeby dzielenia się władzą ze słabą i pogrążoną wówczas w kryzysie Rosją.

Upokorzenie Rosji stało się wyraźne, gdy Niemcy i USA kontrolowały reakcyjny rozpad Jugosławii w tradycyjnej strefie wpływów Rosji, zwieńczony bombardowaniem Serbii przez NATO w 1999 r. Twarzą tej podległej relacji był Borys Jelcyn – ordynarny pijak i jednocześnie marionetka amerykańskiego imperializmu.

Jednak w miarę jak Rosja wychodziła z kryzysu gospodarczego, jej klasa rządząca była coraz mniej gotowa akceptować podległą pozycję na arenie międzynarodowej. To właśnie stało za dojściem do władzy Putina, przebiegłego bonapartysty, korzystającego z wszelkich możliwych manipulacji, by doczłapać się do Kremla i odegrać rolę zbawiciela rosyjskiego kapitalizmu. Wraz z umocnieniem się rosyjskiej gospodarki skończył się też okres, w którym Rosja musiała się zgadzać na kolejne ciosy ze strony zachodniego imperializmu.

W 1990 Rosjanom obiecano, że NATO nie rozszerzy się na wschód, jeżeli Rosja zaakceptuje dołączenie do NATO zjednoczonych Niemiec. Te obietnice NATO złamało, a rosyjska burżuazja zaczęła szukać dróg, by przeciwstawić się temu, co słusznie uznała za rozszerzenie się imperializmu zachodniego kosztem ich własnych stref wpływów. W 2008 r. Rosja przeprowadziła krótką i skuteczną wojnę w Gruzji, niszcząc wyszkoloną i wyposażoną przez NATO armię. To był pierwszy strzał ostrzegawczy, sygnalizujący, że Rosja nie będzie już akceptować ekspansjonizmu Zachodu. Kolejne bitwy tej wojny odbyły się w Syrii i Ukrainie. W każdym z tych krajów poddano próbie siłę Rosji w stosunku do imperializmu amerykańskiego. Względne osłabienie amerykańskiego imperializmu ujawniło się jeszcze wyraźniej w Afganistanie w 2021 r. podczas panicznej i upokarzającej ucieczki wojsk amerykańskich. Rosja wyrastała na gracza, który w odpowiednich warunkach potrafi rzucić wyzwanie NATO.

Rosyjska inwazja na Ukrainę była pociągnięciem do logicznej konkluzji odrzucenia przez Zachód rosyjskich interesów związanych z bezpieczeństwem narodowym, wyrażających się w żądaniu neutralności Ukrainy i powstrzymania ekspansji NATO na wschód. Kiedy Donald Trump twierdzi, że ta wojna była niepotrzebna i że gdyby był prezydentem, nigdy by się nie odbyła – prawdopodobnie mówi prawdę. Amerykański imperializm i jego europejscy sojusznicy doskonale zdawali sobie sprawę, że członkostwo Ukrainy w NATO jest nieprzekraczalną czerwoną linią z punktu widzenia interesów bezpieczeństwa narodowego Rosji. Mimo to w 2008 r. imperialiści zachodni zdecydowali się otwarcie zachęcić Ukrainę do ubiegania się o przyjęcie do sojuszu. Ta otwarta prowokacja musiała nieść za sobą poważne konsekwencje i stała się kroplą, która przelała czarę goryczy i ostatecznie doprowadziła do wojny.

Zachód nalegał na „prawo Ukrainy do przystąpienia do NATO” pomimo tego, że jej neutralny status, zakaz zagranicznych baz militarnych i nieuczestniczenie w blokach wojskowych były zapisane w ukraińskiej deklaracji niepodległości. Szef CIA, William J. Burns, wielokrotnie przed tym ostrzegał. Ale klika podżegaczy wojennych, prowadzących politykę zagraniczną w imieniu administracji Bidena – podobnie jak sam były prezydent – miała inny pomysł. Biden uważał, że może wykorzystać Ukraińców jako mięso armatnie w swojej kampanii osłabienia roli Rosji w świecie. Amerykański imperializm nie mógł sobie pozwolić na to, by jego rywal – Rosja – miała możliwość zagrozić światowej hegemonii USA.

Ingerencja USA na Ukrainie miała też inny, choć drugorzędny cel – Niemcy i UE. Zerwanie więzi między UE a Rosją oznacza osłabienie podstaw niemieckiego kapitalizmu. To wyjaśnia, dlaczego na początku wojny to właśnie Niemcy były niechętne do wsparcia Ukrainy, ale koniec końców okazały się zbyt słabe na granie samodzielnej roli i potulnie podążyły za kierunkiem wskazanym przez amerykański imperializm.

W marcu 2022 r. Biden, odurzony własną arogancją, mówił nawet otwarcie o możliwości zmiany władzy na Kremlu! Podobnie jak jego europejscy poplecznicy, był przekonany, że sankcje gospodarcze i presja militarna doprowadzą Rosję do upadku. Ci stratedzy imperializmu niedoszacowali zakresu potęgi gospodarczej i militarnej Rosji. W rezultacie amerykański imperializm ugrzązł w kolejnej przegranej z góry wojnie, której jedynym efektem był ogromny odpływ finansów i zasobów militarnych.

Trump twierdzi teraz, że ta katastrofa nie była jego dziełem. „To nie jest moja wojna. To wojna Joe Bidena”. W pewnym sensie ma rację. Strategowie kapitału często popełniają błędy, opierając swoje decyzje na fałszywym obrazie rzeczywistości. Tak stało się przypadku Ukrainy. Kiedy Trump mówi, że wojna na Ukrainie jest sprzeczna z „podstawowymi interesami” Ameryki, ma całkowitą rację. Ameryka stoi w obliczu znacznie większego zagrożenia w Azji i na Pacyfiku w związku z rosnącą potęgą Chin, a także innymi problemami na Bliskim Wschodzie i narastającym kryzysem gospodarczym. To wyjaśnia jego pośpiech w próbie wycofania amerykańskiego imperializmu z Ukrainy. Ale problemy stworzone przez Bidena i jego europejskich popleczników okazują się trudne do rozwiązania.

Rządzący w Waszyngtonie i Londynie systematycznie sabotowali każdą próbę doprowadzenia do pokojowego rozwiązania jeszcze przed wybuchem wojny. W kwietniu 2022 r. negocjacje w Turcji między Ukrainą a Rosją były daleko posunięte i mogły doprowadzić do zakończenia wojny na podstawie przyjęcia szeregu rosyjskich żądań. Amerykański imperializm, wspierany przez brytyjskiego ratlerka w osobie Borisa Johnsona, przerwał rozmowy, wywierając presję na Zełenskiego i obiecując nieograniczone wsparcie aż do zwycięstwa Ukrainy, byleby tylko nie podpisywał porozumienia. Dziś to Europa – Niemcy, Francja i Wielka Brytania – stara się podtrzymać wojenny ogień i wywiera presję na Trumpa, aby kontynuował wsparcie Ukrainy. Ich plan jest obrzydliwie cyniczny – chcą związać USA zaangażowaniem na Ukrainie i zapobiec wycofaniu amerykańskich wojsk z Europy. Jednocześnie dzięki ofierze z krwi dziesiątek tysięcy ukraińskich i rosyjskich istnień chcą zyskać czas – na własne uzbrojenie.

Na początku wojny administracja Bidena uważała, że jest w stanie zmienić Rosję w pariasa na arenie światowej, a Putina w persona non grata. Zamiast tego wojna pogłębiła wcześniejsze napięcia w stosunkach światowych, i obaliła mit wszechmogącej „społeczności międzynarodowej”, stojącej murem za amerykańskim imperializmem. Stanom Zjednoczonym nie udało się bowiem pozyskać sojuszników w ramach wojny zastępczej z Rosją – rzecz jasna oprócz UE, Japonii, Wielkiej Brytanii i Kanady. Fakt ten potwierdza osłabienie wpływu USA na światowej arenie politycznej na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. Larry Summers, były sekretarz skarbu USA, ostrzegł przed dalszą izolacją Zachodu: „Świat coraz chętniej akceptuje podział na wrogie obozy, a co bardziej niepokojące – rośnie też poczucie, że nasz obóz niekoniecznie jest tym najlepszym”.

Dziś Stany Zjednoczone stoją w obliczu upokarzającej porażki na Ukrainie. Sankcje nie przyniosły pożądanego skutku. Zamiast zapaści gospodarczej, Rosja cieszy się stałym wzrostem gospodarczym znacznie przekraczającym tempo wzrostu na Zachodzie. Zamiast izolacji, Rosja nawiązała bliższe więzi gospodarcze z Chinami i kilkoma kluczowymi krajami, które USA widzi jako własną sferę wpływów. Kraje takie jak Indie, Arabia Saudyjska, Turcja i inne pomogły Rosji obejść sankcje.

Chiny i Rosja stały się teraz znacznie bliższymi sojusznikami, zjednoczonymi przez swój sprzeciw wobec amerykańskiej dominacji nad światem. Zgromadziły wokół siebie całą serię innych mniejszych państw. Kiedy amerykańska porażka na Ukrainie przebije się w końcu do świadomości społecznej, wywoła poważne konsekwencje dla stosunków światowych, jeszcze bardziej osłabiając potęgę amerykańskiego imperializmu na całym świecie.

Porażka USA-NATO na Ukrainie będzie stanowić swojego rodzaju manifest. Oto największa potęga imperialistyczna na świecie nie może zawsze i wszędzie narzucać innym swojej woli! Co więcej, Rosja wyłoniła się z wojny z rozbudowaną armią, przetestowaną w najnowszych metodach i technikach współczesnych działań wojennych oraz z potężnym kompleksem wojskowo-przemysłowym.

Polityka Trumpa stanowi tutaj ostry zwrot w stosunku do poprzedniej polityki amerykańskiego imperializmu. Trump uznał, że tej wojny z Rosją nie da się wygrać i dlatego próbuje się z niej wycofać. Nie bez znaczenia jest też fakt, że dojście do porozumienia z Rosją w kwestii jej własnych imperialistycznych dążeń mogłoby przerwać trajektorię zbliżenia z Chinami. Jest jednak mało prawdopodobne, aby ta metoda zdała rezultat, ponieważ w ciągu trzech lat wojny Zachód popchnął Rosję na tyle blisko Chin, że tego procesu nie uda się teraz łatwo zatrzymać. Ostatnie wypowiedzi i działania zarówno rosyjskiego, jak i chińskiego rządu wskazują, że obie strony postrzegają swoje zbliżenie jako strategiczne i długotrwałe.

Wzrost potęgi imperialistycznej Chin

Prężny rozwój Chin ze skrajnego zacofania gospodarczego w potężny kraj kapitalistyczny jest ewenementem we współczesnej historii. W niezwykle krótkim czasie Chiny osiągnęły pozycję, w której są w stanie rzucić wyzwanie potędze imperializmu USA. Nie mają dziś absolutnie nic wspólnego ze słabym, pół-feudalnym i pół-kolonialnym, zdominowanym narodem, jakim były w 1938 r. W rzeczywistości obecnie Chiny są nie tylko krajem kapitalistycznym, ale wypełniają wszystkie kryteria imperializmu.

Chiny są nie tylko krajem kapitalistycznym, ale wypełniają wszystkie kryteria imperializmu / Zdjęcie: ONZ Genewa, Flickr

Nie sposób wyjaśnić tego fenomenu bez zrozumienia kluczowej roli, jaką odegrała chińska rewolucja 1949 r. Wówczas zniesiono hegemonię właścicieli ziemskich i kapitalistów oraz zbudowano podstawy państwowej gospodarki planowej – punkt wyjścia do przekształcenia Chin z zacofanego, półkolonialnego narodu w obecnego gospodarczego kolosa.

Chiny, jako nowa i wzrastająca potęga gospodarcza, musiały od początku rywalizować o kontrolę nad źródłami surowców i energii dla swojego przemysłu, obszarami inwestycji dla kapitału, szlakami handlowymi dla importu i eksportu oraz rynkami dla towarów. We wszystkich tych dziedzinach odniosły znaczące sukcesy. Wzrost znaczenia Chin na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat jest wynikiem ogromnych inwestycji w środki produkcji i uzależnienia od rynków światowych. Początkowo Chiny wykorzystywały swoje duże rezerwy taniej siły roboczej do eksportu towarów takich jak tekstylia i zabawki na rynek światowy.

Teraz jest to zaawansowana technologicznie gospodarka kapitalistyczna, która ma dominującą pozycję na świecie w wielu branżach (pojazdy elektryczne i akumulatory do samochodów elektrycznych, ogniwa fotowoltaiczne, składniki antybiotyków, drony komercyjne, infrastruktura komunikacji komórkowej 5G, elektrownie jądrowe itp.), nie tylko pod względem wielkości sprzedaży, ale także pod względem innowacyjności.

Chiny są również światowym liderem w dziedzinie robotyki. Zajmują trzecie miejsce na świecie pod względem gęstości robotów przemysłowych, z wynikiem 470 robotów na 10 000 pracowników produkcyjnych – przy sile roboczej Chin sięgającej ponad 37 milionów robotników. To sprawia, że przed Chinami plasuje się tyko Korea Południowa (1012) i Singapur (770) – natomiast Niemcy (429) i Japonia (419), a przede wszystkim USA (295) pozostają w tyle. Są to dane na 2023 r., możemy więc przypuszczać, że dzisiaj Chiny mają jeszcze lepszy wynik, ponieważ w 2023 r. odpowiadały za instalację 51 proc. wszystkich nowych robotów przemysłowych na świecie.

Pod względem eksportu kapitału Chiny zajmują drugie miejsce po USA. W 2023 r. Stany Zjednoczone odpowiadały za 32,8 proc. globalnych odpływów bezpośrednich inwestycji zagranicznych, a Chiny i Hongkong za łącznie 20,1 proc. Pod względem skumulowanych BIZ Stany Zjednoczone osiągnęły 15,1 proc. sumy globalnej, a Chiny i Hongkong – 11,3 proc. Pomimo amerykańskiej dominacji w tym obszarze, długoterminowy plan strategiczny dla eksportu kapitału umożliwił Chinom ustanowienie w ciągu ostatnich dwóch dekad znaczącej kontroli nad morskimi szlakami handlowymi oraz produkcją i rafinacją minerałów, które mają kluczowe znaczenie dla zdecydowanej większości nowoczesnych technologii. Chiny dominują na świecie w wydobyciu (69 proc.) i rafinacji (92 proc.) minerałów ziem rzadkich. Są też liderem w obszarze rafinacji innych kluczowych minerałów, takich jak kobalt (80 proc.), nikiel (68 proc.) i lit (60 proc.). Ponadto Chiny zwiększają kontrolę nad wydobyciem w krajach takich jak Kongo (gdzie kontrolują 15 z 19 najbardziej wydajnych kopalń kobaltu w kraju) i Argentyna (43 proc. eksportu litu trafiło do Chin, w porównaniu z 11 proc. do USA). Pomogło to nie tylko do zdominować produkcję w wyżej wymienionych sektorach technologicznych, ale także stworzyć mechanizmy kontroli eksportu tych minerałów do USA, co jest ważną kartą przetargową w negocjacjach z Trumpem w sprawie ceł.

W wyniku przywrócenia kapitalizmu w Chinach państwo odgrywa ważną rolę w gospodarce. Prowadzi świadomą politykę wspierania i finansowania rozwoju technologii. Kampania „Made in China 2025” miała na celu osiągnięcie wielkiego skoku naprzód w kluczowych gałęziach przemysłu oraz uczynienie kraju samowystarczalnym i niezależnym od Zachodu. Chińskie wydatki na badania i rozwój znacznie wzrosły i są prawie na równi z wydatkami USA. Tego sukcesu nie osiągnięto bez wytworzenia sprzeczności i konfliktów z innymi państwami kapitalistycznymi, co ostatecznie doprowadziło do obecnej wojny handlowej ze Stanami Zjednoczonymi.

Po upadku Związku Radzieckiego i otwarciu nowych rynków w ramach polityki globalizacji, wzrost gospodarki kapitalistycznej w Chinach był początkowo postrzegany przez zachodnich ekonomistów i inwestorów jako złota szansa. Zachodni inwestorzy rzucili się w pośpiechu do zakładania fabryk w Chinach, gdzie mogli wykorzystać to, co wydawało się wówczas niekończącą się podażą taniej siły roboczej. W latach 1997-2019 w Chinach zanotowano wzrost globalnego wzrostu kapitału akcyjnego o 36 proc. Kapitał amerykański w takim stopniu związał się z gospodarką Chin, że oba kraje tworzyły praktycznie jeden układ naczyń połączonych.

Wzrost gospodarczy Chin odegrał kluczową rolę w rozwoju gospodarki światowej przez wiele dekad. W 2008 r. zachodnia burżuazja miała nawet nadzieję, że Chiny pomogą wyciągnąć światową gospodarkę z ogromnej recesji. Jak jednak wówczas wskazywaliśmy, cały ten proces był niezwykle niebezpieczny dla Zachodu. Fabryki tworzone przez kapitał zagraniczny w Chinach, wykorzystując nowoczesną technologię, produkowały ogromne ilości tanich towarów na eksport, gdyż popyt na rynku krajowym był ograniczony.

Ostatecznie spowodowało to poważne problemy dla Stanów Zjednoczonych i innych zachodnich gospodarek. Wszystko zmieniło się w swoje przeciwieństwo. Coraz częściej stawiano pytanie – kto komu pomaga? To prawda, że zachodni inwestorzy osiągali duże zyski, ale Chiny tworzyły zaawansowane zdolności produkcyjne, gromadziły wiedzę technologiczną, rozbudowywały infrastrukturę i szkoliły wykwalifikowaną siłę roboczą. Coraz częściej postrzegano ten proces jako zagrożenie – zwłaszcza dla Ameryki.

Chiny stały się dziś niezastąpionym dostawcą dla globalnych producentów, niezależnie od tego, czy wytwarzają gotowe produkty konsumenckie, takie jak iPhone’y, czy podstawowe dobra kapitałowe i komponenty. Chiny są głównym dostawcą 36 proc. amerykańskiego importu, zaspokajając ponad 70 proc. amerykańskiego popytu na importowane towary.

Chiny stały się dziś głównym rywalem USA na arenie światowej – taki jest prawdziwy sens wojny handlowej Trumpa z Chinami. Jest to walka dwóch imperialistycznych mocarstw o dominację na arenie rynku światowego. W tym konflikcie Waszyngton zastosował daleko idące środki, zakazując sprzedaży najbardziej zaawansowanych mikrochipów i maszyn litograficznych EUV do Chin. Uniemożliwił też takim jak Huawei ubieganie się o kontrakty na infrastrukturę 5G w szeregu krajów.

Jednak próby zablokowania przez USA rozwoju Chin w zakresie najnowocześniejszych technologii przyniosły odwrotny skutek. W odpowiedzi Chiny przyspieszyły dążenie do osiągnięcia samodzielności. Chociaż Chiny nadal borykają się z pewnymi trudnościami – wynikającymi na przykład z braku dostępu do wspomnianych maszyn litograficznych EUV, wykorzystywanych do produkcji najbardziej zaawansowanych mikroprocesorów – udało im się dzięki własnej pomysłowości znaleźć przynajmniej częściowe rozwiązania tych problemów.

Prawdą jest, że pomimo postępu, w chińskiej gospodarce istnieje wiele sprzeczności. Wydajność pracy w Chinach rośnie dzięki rozwojowi nauki, przemysłu i technologii, podczas gdy w Europie od dłuższego czasu utrzymuje się na stałym poziomie, a w Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach odnotowano jedynie niewielki wzrost. Jednak ogólna wydajność pracy w Chinach nadal pozostaje znacznie w tyle za USA. Dogonienie Stanów Zjednoczonych zajmie Chinom jeszcze trochę czasu.

Nie możemy też zakładać, że Chiny będą w stanie w nieskończoność utrzymać bezprecedensowe tempo wzrostu, jakie osiągały w ostatnich dekadach. Już dziś możemy zaobserwować symptomy zwolnienia chińskiej gospodarki. W latach 90. Chiny rosły w zapierającym dech w piersiach tempie 9 proc. rocznie, osiągając szczytowy poziom 14 proc. W latach 2012-2019 gospodarka Chin wzrastała o 6-7 proc. Obecnie jest to około 5 proc. Nie ulega jednak wątpliwości, że chińska gospodarka jako całość nadal rozwija się szybciej niż zaawansowane kraje kapitalistyczne na Zachodzie.

Jednocześnie właśnie dlatego, że Chiny stały się gospodarką kapitalistyczną silnie zintegrowaną z rynkiem światowym, będą zmuszone w końcu zmierzyć się ze wszystkimi problemami, które się z tym wiążą. Już dziś istnieją poważne dysproporcje w rozwoju regionalnym, a nierówności dochodowe rosną. Wśród migrantów i młodzieży wzrosło także bezrobocie. Ogromne pakiety bodźców gospodarczych – rozwiązania keynesowskie – doprowadziły do wzrostu zadłużenia. Dług publiczny w stosunku do PKB, który w 2000 r. wynosił zaledwie 23 proc., wzrósł do 60,5 proc. w 2024 r. Jest to znaczny wzrost, ale nadal jest on niższy niż większość zaawansowanych gospodarek kapitalistycznych. Całkowite zadłużenie (państwa, przedsiębiorstw i gospodarstw domowych) osiągnęło jednak poziom 300 proc. PKB.

Protekcjonizm i spowolnienie światowego handlu bez wątpienia wpłyną też na Chiny. Jedynym sposobem na przezwyciężenie tego kryzysu będzie jeszcze bardziej intensywne dążenie do rzucenia nadwyżek produkcyjnych na rynek światowy, co z kolei zwiększy napięcia w skali globalnej, a jednocześnie pogłębi kryzys całego systemu.

Obserwując tę historyczną walkę między dwoma gigantami gospodarczymi nasuwa się kluczowe pytanie – kto zwycięży? Strony zachodniej prasy pełne są negatywnych ocen i ponurych prognoz dotyczących przyszłości chińskiej gospodarki. Prasa zachodnia konsekwentnie stara się przedstawić bardzo czarny obraz chińskiej gospodarki – tak jak niezmiennie robi to w odniesieniu do gospodarki rosyjskiej, która jednak nadal utrzymuje zdrową stopę wzrostu na poziomie około 4-5 proc. rocznie. Trudno doszukiwać się tu oznak załamania gospodarczego.

Chiny z pewnością nie są odporne na kryzys, ale mają również znaczne rezerwy, aby sprostać temu wyzwaniu i wyjść z niego ze znacznie mniejszą szkodą dla dalszego rozwoju. Przede wszystkim należy pamiętać, że Chiny, choć są krajem kapitalistycznym, wciąż mają w rękawie parę asów odziedziczonych po poprzednim okresie. Jest to bowiem gospodarka, która wciąż zachowuje bardzo znaczące elementy kontroli państwa, interwencji i planowania. To niezwykle korzystne dla ukierunkowanego rozwoju kapitalizmu, szczególnie w porównaniu z krajami takimi jak Stany Zjednoczone.

Istnieją również ważne czynniki polityczne, kulturowe i psychologiczne, które mogą odgrywać decydującą rolę w każdym konflikcie z zagranicznymi mocarstwami imperialistycznymi. Chińczycy gorzko wspominają dekady zniewolenia, wyzysku i upokorzenia ze strony imperializmu. Bez względu na nieufność wobec własnej klasy rządzącej, nienawiść do zagranicznych imperialistów sięga znacznie głębiej i może stanowić potężne wsparcie dla reżimu w ramach zmagań z USA.

Klasa rządząca w USA obserwowała wzrost potęgi Chin z coraz większym niepokojem. Przyjęła agresywną postawę, wyrażającą się z jednej strony w wysokich podwyżkach ceł wprowadzonych przez Trumpa, a z drugiej strony w ciągłych prowokacjach dotyczących Tajwanu. Podżegacze wojenni w Waszyngtonie stale oskarżają Chiny o planowanie inwazji na Tajwan – wyspę, którą Chińczycy uważają za zbuntowany region zgodnie z prawem należący do nich.

Klasa rządząca w Chinach zdążyła się jednak nauczyć sztuki cierpliwej dyplomacji. Nie mają żadnego interesu w tym, by militarnie napadać na Tajwan. Wiedzą, że prędzej czy później zostanie włączony do ChRL. Chińczycy byli w stanie czekać całe dekady na to, by Wielka Brytania przekazała im kontrolę nad Hongkongiem. Nie widzą dziś powodu, aby szukać pochopnego rozwiązania problemu Tajwanu metodami militarnymi. Jedynie prowokacja ze strony podżegaczy wojennych w Waszyngtonie lub pochopna decyzja tajwańskich nacjonalistów (np. o ogłoszeniu niepodległości) mogłaby sprowokować Chiny do podjęcia działań zbrojnych. Wówczas to Pekin rozdawał by karty.

Nic nie wskazuje na to, że Donald Trump szuka konfliktu zbrojnego z Chinami / Ilustracja: opracowanie własne

Nie ma możliwości, aby Tajwan długo wytrzymał w starciu z potęgą chińskiej armii i marynarki wojennej, stacjonującej zaledwie kilka kilometrów od wyspy. Z kolei Amerykanie musieliby najpierw przemieścić swoje siły przez Pacyfik – obszar pełen trudnych i niebezpiecznych warunków. Nic nie wskazuje na to, by Donald Trump szukał konfliktu zbrojnego z Chinami. Woli inne metody – nakładanie sankcji i wysokich ceł, aby sparaliżować chińską gospodarkę i zmusić Chiny do ugięcia się. Ale Chiny nie mają zamiaru się poddawać, ani w wojnie gospodarczej, ani w konflikcie zbrojnym.

Do niedawna Chiny demonstrowały swoją potęgę głównie za pomocą środków ekonomicznych, ale obecnie budują również swoją potęgę militarną. Chiny ogłosiły niedawno wzrost wydatków na obronność o 7,2 proc. Posiadają już liczną i silną armię lądową, a obecnie starają się stworzyć równie silną i nowoczesną marynarkę wojenną, niezbędną do obrony chińskich interesów na Pacyfiku. W jednym z ostatnich artykułów BBC stwierdzono, że Chiny posiadają największą flotę wojenną na świecie – większą niż Stany Zjednoczone. Nie jest również prawdą, że siły zbrojne tego kraju opierają się na przestarzałych technologiach i sprzęcie. W artykule  padło następujące stwierdzenie:

Według Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych Chiny są obecnie w pełni zaangażowane w rozwój „inteligentnych” technologii zbrojnych, czyli metod wojskowych opartych na przełomowych technologiach, zwłaszcza sztucznej inteligencji.

Co więcej:

Chińska Akademia Wojskowa otrzymała zadanie realizacji tego celu poprzez „fuzję cywilno-wojskową”, czyli połączenie chińskich prywatnych przedsiębiorstw technologicznych z państwowym przemysłem obronnym. Raporty sugerują, że Chiny mogą wykorzystywać sztuczną inteligencję w robotyce wojskowej i systemach naprowadzania pocisków, a także w bezzałogowych statkach powietrznych i morskich.

Ponadto Chiny mają jeden z najbardziej aktywnych programów kosmicznych na świecie. Między innymi zakłada on ambitne plany budowy stacji kosmicznej na Księżycu i wizyty na Marsie. Oprócz znaczenia dla rozwoju nauki, plany te są wyraźnie związane z szeroko rozumianym programem zbrojeń.

Rozwój kapitalizmu w Chinach stał się faktem. Nie ma sensu temu zaprzeczać. Obiektywnie rzecz biorąc, nie jest to negatywny rozwój sytuacji z punktu widzenia rewolucji światowej, ponieważ doprowadził do powstania licznej klasy robotniczej, która przyzwyczaiła się do stałego wzrostu poziomu życia przez długi okres czasu. To młoda, świeża klasa robotnicza, nieobciążona porażkami, nieograniczona przez organizacje reformistyczne.

„Chiny to śpiący smok. Niech Chiny śpią, bo gdy się obudzą, wstrząsną światem” – to stwierdzenie często przypisuje się Napoleonowi. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście jest jego autorem, trudno nie zauważyć dziś, jak trafnie to zdanie opisuje chiński proletariat. Moment, w którym potężna chińska klasa pracująca powstanie przeciwko własnej klasie rządzącej, może nie nastąpić dziś czy jutro – ale nastąpi bez żadnej wątpliwości, a wówczas rzeczywiście wstrząśnie całym światem.

Równowaga między mocarstwami

Względne osłabienie imperializmu amerykańskiego i wzrost znaczenia Chin doprowadziły do sytuacji, w której niektóre kraje zyskały możliwość balansowania między większymi mocarstwami imperialistycznymi, licząc na wzrost własnego znaczenia i niezależności – przynajmniej na poziomie regionalnym. Dotyczy to krajów takich jak Turcja, Arabia Saudyjska, Indie i inne.

Powstanie bloku BRICS, który oficjalnie rozpoczął działalność w 2009 r., stanowi próbę wzmocnienia przez Chiny i Rosję swojej pozycji na arenie międzynarodowej, ochrony swoich interesów gospodarczych oraz włączenia szeregu krajów do swojej strefy wpływów.

Powstanie bloku BRICS, który oficjalnie rozpoczął działalność w 2009 r., stanowi próbę wzmocnienia przez Chiny i Rosję swojej pozycji na arenie międzynarodowej / Zdjęcie: GovernmentZA, Flickr

Nałożenie na Rosję szeroko zakrojonych sankcji gospodarczych przez imperializm amerykański przyspieszyło ten proces. Opracowując mechanizmy unikania i omijania sankcji, Rosja zawarła szereg sojuszy z innymi krajami, w tym z Arabią Saudyjską, Indiami, Chinami i wieloma innymi. Niepowodzenie sankcji pokazało, jak ograniczona jest zdolność imperializmu amerykańskiego do narzucania swojej woli i skłoniło wiele krajów do rozważenia alternatyw dla dominacji USA w transakcjach finansowych. Blok BRICS rozszerzył się o nowe kraje zaproszone lub ubiegające się o członkostwo.

Analizując oba te bloki imperialistyczne, musimy zachować odpowiednie proporcje. Chociaż te zmiany w układzie sił są znaczące, kraje BRICS pełne są różnego rodzaju sprzeczności. Brazylia, będąc członkiem BRICS, należy jednocześnie do Mercosuru, południowoamerykańskiej organizacji gospodarczej, która jest w trakcie negocjacji umowy o wolnym handlu z Unią Europejską.

Indie są częścią BRICS, ale niechętnie zgadzają się na przyjęcie nowych członków, ponieważ osłabiłoby to ich pozycję w ramach organizacji. Indie stawiają również na „strategiczne partnerstwo” ze Stanami Zjednoczonymi – są częścią sojuszu bezpieczeństwa i wojskowego Quad ze Stanami Zjednoczonymi, Japonią i Australią, a indyjska marynarka wojenna prowadzi regularne ćwiczenia wojskowe z USA.

Co istotne, to właśnie Indie – sojusznik USA i rywal Chin – odegrały ważną rolę we wspieraniu Rosji w omijaniu amerykańskich sankcji. Indie kupują tanią rosyjską ropę, a następnie odsprzedają ją po wyższej cenie krajom europejskim w postaci rafinowanych produktów. Jak dotąd Stany Zjednoczone zdecydowały się nie podejmować kroków przeciwko Indiom.

BRICS to – przynajmniej na razie – wyłącznie luźny sojusz. Jednak to właśnie imperialistyczna presja USA integruje szereg państw w ramach BRICS. Akcja rodzi reakcję, a jeśli USA będzie kontynuować swoją politykę ciągłych prowokacji, wówczas będzie mieć do czynienia z dużo groźniejszym przeciwnikiem na arenie międzynarodowej.

Kryzys w Europie

Podczas gdy Stany Zjednoczone borykają się ze względnym spadkiem swojej potęgi i globalnych wpływów, stare europejskie mocarstwa imperialistyczne – Wielka Brytania, Francja, Niemcy i inne – upadły jeszcze niżej, do poziomu zaledwie drugorzędnych mocarstw światowych. Warto zauważyć, że imperialistyczna rola krajów europejskich uległa osłabieniu szczególnie w ostatnim dziesięcioleciu. Przykładowo seria wojskowych zamachów stanu wyparła imperializm francuski z Afryki Środkowej i Sahelu, w dużej mierze z korzyścią dla Rosji. Możliwości Europy do uciskania robotników poza granicami własnych państw upadają na naszych oczach.

Europejskie mocarstwa ślepo podążyły za amerykańskim imperializmem w ramach jego zmagań z Rosją na Ukrainie, co miało druzgocący wpływ na ich gospodarkę. Od upadku stalinizmu w latach 1989-1991 Niemcy prowadziły politykę rozszerzania swoich wpływów na Wschód i nawiązywały bliskie stosunki gospodarcze z Rosją. Niemiecki przemysł korzystał z taniej rosyjskiej energii. Przed wojną na Ukrainie ponad połowa niemieckiego gazu ziemnego, jedna trzecia całej ropy i połowa importu węgla pochodziły z Rosji.

Była to jedna z głównych przyczyn światowego sukcesu niemieckiej gospodarki – dwie pozostałe to deregulacja rynku pracy (przeprowadzona pod rządami socjaldemokratów), i ogromne środki, które zainwestowano w przemysł w drugiej połowie ubiegłego wieku. Dominacja niemieckiej klasy rządzącej w Unii Europejskiej oraz wolny handel z Chinami i Stanami Zjednoczonymi stworzyły pozytywny kierunek rozwoju, który pozwolił Niemcom wyjść z kryzysu z 2008 r. pozornie bez szwanku.

Podobnie było w całej UE, gdzie Rosja była największym dostawcą ropy naftowej (24,8 proc.), gazu rurociągowego (48 proc.) i węgla (47,9 proc.). Sankcje europejskie nałożone na Rosję po rozpoczęciu wojny na Ukrainie doprowadziły do znacznie wyższych cen energii, co wpłynęło na inflację i utratę konkurencyjności europejskiego eksportu. W końcu Europa musiała importować znacznie droższy skroplony gaz ziemny (LNG) z USA i znacznie droższe rosyjskie produkty naftowe przez Indie.

W rzeczywistości duża część niemieckiego gazu nadal pochodzi z Rosji, ale teraz trafia do Niemiec w formie LNG, po znacznie wyższej cenie. Niemieckie, francuskie i włoskie klasy rządzące strzeliły sobie w stopę i teraz płacą za to wysoką cenę. Już za prezydentury Bidena Stany Zjednoczone odpłaciły swoim europejskim sojusznikom z nawiązką, prowadząc przeciwko nim wojnę handlową poprzez szereg środków protekcjonistycznych i subsydiów przemysłowych.

Europejskie mocarstwa ślepo podążały za amerykańskim imperializmem w ramach jego zmagań z Rosją na Ukrainie, co miało druzgocący wpływ na ich gospodarkę. / Ilustracja: praca własna

Europejska Wspólnota Gospodarcza, a później Unia Europejska, stanowiła próbę skupienia się osłabionych imperialistycznych potęg kontynentu po drugiej wojnie światowej w nadziei na większy wpływ na światową politykę i gospodarkę. W praktyce kapitał niemiecki dominował nad innymi słabszymi graczami. Gdy w Europie występował wzrost gospodarczy, osiągnięto pewien stopień integracji gospodarczej, a nawet ujednolicenie waluty w ramach strefy euro.

Nadal istnieją jednak oddzielne klasy rządzące każdego z państw Unii, z których każda ma swoje partykularne interesy. Mimo retoryki o europejskiej jedności w praktyce nie ma wspólnej polityki gospodarczej i zagranicznej – ani europejskiej armii, która mogłaby pilnować realizacji interesów UE. Podczas gdy kapitał niemiecki opierał się na konkurencyjnym eksporcie przemysłowym, a jego interesy skupiały się na Wschodzie, Francja czerpała ogromne sumy z unijnych dotacji rolniczych, a jej imperialistyczne interesy skupiały się na byłych koloniach francuskich, głównie w Afryce. Te interesy często okazywały się sprzeczne.

Kryzys zadłużenia państwowego, który nastąpił po recesji z 2008 r., doprowadził gospodarkę UE do granic wytrzymałości. Dziś cała sprawa wygląda jeszcze gorzej. W swoim najnowszym raporcie były prezes Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi opisuje kryzys europejskiego kapitalizmu w apokaliptyczny sposób. W gruncie rzeczy powodem, dla którego UE nie jest w stanie konkurować ze swoimi imperialistycznymi rywalami na arenie międzynarodowej, jest fakt, że nie stanowi ona jednolitego podmiotu gospodarczo-politycznego, lecz zbiór kilku małych i średnich gospodarek, z których każda ma własną klasę rządzącą, własny przemysł krajowy, własne przepisy itp. Gospodarka europejska jest skostniała i zapóźniona, co pozwoliło jej rywalom wyprzedzić ją pod względem wzrostu wydajności.

Siły wytwórcze przerosły państwo narodowe, a problem ten jest szczególnie dotkliwy w małych, ale wysoko rozwiniętych gospodarkach Europy. Upadek europejskich mocarstw imperialistycznych maskował fakt, że Stany Zjednoczone gwarantowały militarną i polityczną obronę UE. Przez większą część ostatnich 80 lat imperializm amerykański wspierał Europę, znajdującą się pod jego dominacją, jako wysunięty przyczółek walki przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Było to bardzo korzystne rozwiązanie dla europejskiego kapitalizmu, ponieważ umożliwiało przeniesienie znacznej części europejskich wydatków na zbrojenia na silniejszego kuzyna zza oceanu.

Ta sytuacja dobiegła końca. Trump był zmuszony ratować imperializm amerykański przed dalszym osłabieniem, próbując zawrzeć porozumienie z Rosją, aby móc lepiej skoncentrować się na swoim głównym rywalu na arenie międzynarodowej – Chinach. Centrum światowej polityki i gospodarki nie stanowi już Atlantyk, ale Pacyfik. Ten proces posuwał się niepostrzeżenie naprzód od zakończenia II wojny światowej, ale obecnie ujawnił się w gwałtowny sposób. Europa została w tyle.

Jest to duży szok dla stosunków światowych, którego nikt nie może dziś ignorować. Jeśli Stany Zjednoczone dojdą do porozumienia z Rosją, wówczas europejski imperializm znajdzie się w bardzo osłabionej pozycji. Stany Zjednoczone przestaną być wiecznym przyjacielem i sojusznikiem UE. Niektórzy posunęli się nawet do stwierdzenia, że Waszyngton postrzega Europę raczej jako wroga, niż przyjaciela.

Trump dał jasno do zrozumienia, że Stany Zjednoczone nie są już gotowe do płacenia za europejską obronność. Wycofanie się Stanów Zjednoczonych z roli „ochronnego parasola” Europy ujawniło w sposób dobitny wszystkie nagromadzone słabości europejskiego imperializmu, które narastały przez ostatnie dziesięciolecia.

Kryzys europejskiego kapitalizmu ma istotne implikacje polityczne i społeczne. Bezpośrednim skutkiem tego osłabienia jest powstawanie prawicowych sił populistycznych, eurosceptycznych i antyestablishmentowych na całym kontynencie. Europejska klasa robotnicza, której siły pozostają w dużej mierze nienaruszone i niedotknięte porażkami, nie zaakceptuje bez walki nowej rundy cięć oszczędnościowych i masowych zwolnień. Scena historii jest gotowa na eksplozję walki klas.

Wojna na Bliskim Wschodzie

Obecny konflikt na Bliskim Wschodzie można zrozumieć jedynie na tle ogólnej sytuacji na świecie. Znaczenie amerykańskiego imperializmu na Bliskim Wschodzie spadło, podczas gdy Rosja, Chiny, a także Iran zyskały na sile. Izrael poczuł się zagrożony. Atak Hamasu z 7 października był poważnym ciosem dla izraelskiej klasy rządzącej. Zburzyło to mit o niezwyciężonym Izraelu i podważyło zdolność państwa syjonistycznego do ochrony swoich własnych obywateli, co było kluczową kwestią, dzięki której izraelska klasa rządząca utrzymywała poparcie społeczne.

Wyraźnie ujawniło to również upadek porozumień z Oslo, podpisanych w następstwie upadku stalinizmu. Wszystkie wcześniejsze ustalenia okazały się być cynicznym oszustwem. Syjonistyczna klasa rządząca nigdy nie rozważała możliwości przyznania Palestyńczykom własnego państwa. Uważali oni Autonomię Palestyńską (AP) za sposób na prosty i tani outsourcing działań policyjnych wobec Palestyńczyków. W efekcie zdyskredytowano Fatah i AP – postrzegane całkiem słusznie jako zwykłe marionetki Izraela – i doprowadziło, za zgodą i z poparciem Izraela, do powstania Hamasu, który przez wielu był postrzegany jako jedyna siła walcząca o prawa narodowe Palestyńczyków.

Reakcyjne metody Hamasu, na które liczył Izrael, zaprowadziły Palestyńczyków w ślepą uliczkę bez wyjścia. Porozumienia Abrahamowe, podpisane w 2020 r. pod presją pierwszej administracji Trumpa, miały na celu ugruntowanie pozycji Izraela w regionie jako pełnoprawnego podmiotu oraz normalizację stosunków handlowych między Izraelem a krajami arabskimi. Oznaczałoby to pogrzebanie palestyńskich aspiracji narodowych, z czego reakcyjne reżimy arabskie były bardzo zadowolone. Atak z 7 października był desperacką odpowiedzią na te zakusy.

Nie może być mowy o pokoju na Bliskim Wschodzie, dopóki nie zostanie rozwiązana palestyńska kwestia narodowa. / Ilustracja: Jaber Jehad Badwan, Wikimedia Commons

Atak początkowo spotkał się z radością Palestyńczyków, ale jego następstwa okazały się straszliwe. Netanjahu zyskał doskonały pretekst do rozpoczęcia ludobójstwa w Gazie i odwrócenia uwagi od masowych protestów przeciwko jego rządowi. Netanjahu, Ben-Gwir, Smotricz i inni dostrzegli w ataku z 7 października doskonałą okazję. Pod pretekstem zapewnienia „bezpieczeństwa” i „ochrony” Izraelczycy dążą do czystki etnicznej i wysiedlenia tylu Palestyńczyków, ile to możliwe. Izrael starał się również ugruntować swoją imperialistyczną pozycję w regionie, rozpoczynając wojnę na wielu frontach.

Rok później Izraelczycy zrównali Gazę z ziemią, zamieniając ją w stos dymiących gruzów, ale nie osiągnęli swoich deklarowanych celów – uwolnienia zakładników i zniszczenia Hamasu. Te dwa cele wzajemnie się wykluczają. Pierwszy wymaga wynegocjowania ugody z Hamasem, podczas gdy drugi wyklucza takie negocjacje. Wśród obywateli Izraela szybko narastał gniew wobec działań własnego rządu, który w coraz wyraźniejszy sposób był zainteresowany wyłącznie zniszczeniem Gazy.

Doprowadziło to do masowych demonstracji setek tysięcy Izraelczyków, a nawet do krótkotrwałego strajku generalnego we wrześniu 2024 roku. Charakter tych demonstracji nie polegał na poparciu dla sprawy palestyńskiej ani na sprzeciwie wobec samej wojny. Niemniej jednak fakt, że w środku wojny pojawił się tak silny sprzeciw wobec premiera, świadczy o głębokich podziałach w izraelskim społeczeństwie. Spadek poparcia skłonił Netanjahu do eskalacji sytuacji poprzez inwazję na Liban i atak na Hezbollah, czemu towarzyszyły ciągłe prowokacje wobec Iranu. Aby ratować swoją pozycję polityczną, wielokrotnie pokazywał, że jest gotów wywołać wojnę regionalną, która zmusiłaby Stany Zjednoczone do bezpośredniej interwencji.

Pomimo niebezpieczeństwa, że masakra w Strefie Gazy może doprowadzić do rewolucyjnej destabilizacji reakcyjnych reżimów arabskich (w Arabii Saudyjskiej, Egipcie, a przede wszystkim w Jordanii), Biden dał jasno do zrozumienia, że jego poparcie dla Izraela jest „niezachwiane”, a Netanjahu wielokrotnie wykorzystywał ten czek in blanco, podążając ścieżką sukcesywnych eskalacji prowadzących do wojny regionalnej. Oprócz ludobójczej masakry w Strefie Gazy, rozpoczął on również inwazję lądową na Liban, naloty na Iran, Jemen i Syrię, a następnie inwazję lądową na Syrię.

Netanjahu rozpętał wojnę z Iranem, by ratować swoją pozycję w polityce, ale jest jasne, że konflikt cieszył się zdecydowanym poparciem izraelskiej klasy rządzącej. Wzmocnienie reżimu irańskiego w regionie w ciągu ostatnich 20 lat było postrzegane przez burżuazję syjonistyczną jako zagrożenie dla Izraela. Wraz z upadkiem reżimu Baszszara al-Asada w Syrii oraz poważnym osłabieniem Hezbollahu i Hamasu Iran znalazł się w niepewnej sytuacji. W związku z tym mini-wojna, która mogła zniszczyć irański program jądrowy, a nawet doprowadzić do obalenia reżimu, wydawała się kuszącą opcją dla izraelskiej burżuazji. Ostatecznie Izrael nie osiągnął tego celu, a kolejny konflikt zbrojny między obiema stronami jest tylko kwestią czasu.

Nagły i nieoczekiwany upadek reżimu Asada w Syrii po raz kolejny zmienił regionalny układ sił. Turcja jest niewielką potęgą kapitalistyczną pod względem gospodarki światowej, ale ma duże ambicje regionalne. Erdogan bardzo umiejętnie rozegrał konflikt między amerykańskim imperializmem a Rosją na własną korzyść. Wyczuwając, że Iran i Rosja, z którymi Erdogan zawarł porozumienie w Syrii w 2016 r., były zajęte innymi sprawami (Rosja na Ukrainie, a Iran w Libanie), Erdogan postanowił wesprzeć ofensywę dżihadystów z HTS, skupionych w rejonie Idlibu. Ku zaskoczeniu wszystkich spowodowało to całkowity upadek reżimu. Stopień, w jakim kraj ten został wyniszczony przez sankcje gospodarcze, korupcję i przemoc religijną był znacznie większy, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Obecny rozbiór Syrii jest kontynuacją ponad 100 lat imperialistycznej ingerencji, sięgającej aż do porozumienia Sykes-Picot. Dążenia syryjskich robotników i młodzieży, którzy w czasie Arabskiej Wiosny powstali przeciwko reżimowi, zostały kolejny raz pogrzebane. Imperializm i fundamentalizm religijny kolejny raz okazały się mieć wspólny cel – utopić we krwi rewolucję. W kolejce na szafot czekają teraz aspiracje syryjskich Kurdów, zdradzonych przez Stany Zjednoczone i własne przywództwo.

Nie może być mowy o pokoju na Bliskim Wschodzie, dopóki nie zostanie rozwiązana palestyńska kwestia narodowa. Jej rozwiązanie nie jest jednak możliwe w kapitalizmie. Interesy syjonistycznej klasy rządzącej w Izraelu (wspieranej przez najpotężniejszą imperialistyczną potęgę świata) nie pozwalają na utworzenie prawdziwej ojczyzny dla Palestyńczyków, a tym bardziej na prawo powrotu milionów uchodźców. Z militarnego punktu widzenia Palestyńczycy nie są w stanie pokonać Izraela – nowoczesnej kapitalistycznej potęgi imperialistycznej dysponującej najbardziej zaawansowaną technologią wojskową i niezrównanymi służbami wywiadowczymi. Za Izraelem stoi przecież cała potęga USA. Na jakie inne siły mogą więc liczyć Palestyńczycy? Nie można pokładać zaufania w reakcyjnych reżimach arabskich, które deklarują poparcie dla sprawy palestyńskiej, ale zdążyły już pokazać, jak gotowe są do zdrady i współpracy z Izraelem oraz zachodnim imperializmem.

Jedynych prawdziwych przyjaciół Palestyńczyków należy szukać nie w pałacach prezydenckich Tunisu czy Kairu, lecz na arabskich ulicach – wśród uciskanych mas robotników, chłopów, drobnych handlarzy oraz ubogiej ludności miejskiej i wiejskiej. Ich najbliższym zadaniem jest rozliczenie się z własnymi reakcyjnymi władcami. W ten sposób bezpośrednio nasuwa się kwestia zniesienia kapitalizmu przez wywłaszczenie właścicieli ziemskich, bankierów i kapitalistów. Bez tego rewolucja w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie nigdy nie odniesie sukcesu.

W regionie tym istnieje potężna klasa robotnicza, przede wszystkim w Egipcie i Turcji, ale także w Arabii Saudyjskiej, krajach Zatoki Perskiej i Jordanii. Udane powstanie w którymkolwiek z tych krajów, które doprowadziłoby do przejęcia władzy przez klasę robotniczą, zmieniłoby układ sił raz na zawsze. Stworzyłoby to warunki bardziej sprzyjające wyzwoleniu Palestyńczyków i utorowało drogę do rewolucyjnej wojny przeciwko Izraelowi, której przesłanki obecne są w dzisiejszej sytuacji.

Izrael i jego syjonistyczna klasa rządząca może upaść jedynie dzięki walce klasowej, która rozbije iluzoryczną jedność uciskanych z uciskającymi. W tej chwili perspektywa rozłamu klasowego w Izraelu wydaje się odległa. Jednak ciągła wojna i konflikty mogą ostatecznie doprowadzić część mas izraelskich do wniosku, że jedyną drogą do pokoju jest sprawiedliwe rozwiązanie palestyńskiej kwestii narodowej.

Niekończące się wojny, prowadzone przez reakcyjne rządy pod wpływem imperialistycznych mocarstw, niczego nie rozwiążą. Żeby im zapobiec, potrzebujemy perspektywy rewolucyjnej, socjalistycznej transformacji społeczeństwa. Pod butem imperializmu tymczasowe zawieszenia broni i porozumienia pokojowe będą jedynie przygotowaniem gruntu pod nowe wojny. Jednak panująca w regionie niestabilność, która jest zarówno przyczyną wojen, jak i ich konsekwencją, stworzy warunki dla rewolucyjnego ruchu mas w nadchodzącym okresie.
Rewolucja palestyńska zwycięży jako rewolucja socjalistyczna i jako część masowego powstania robotników i chłopów przeciwko reakcyjnym reżimom w całym regionie – albo nie zwycięży wcale. Kraje Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej posiadają ogromne niewykorzystane zasoby, które mogłyby zagwarantować im rozkwit i dobrobyt społeczny. Zamiast tego cała historia Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej po uzyskaniu iluzorycznej „niepodległości” od bezpośrednich rządów imperialistycznych była dla większości ludzi niczym innym jak koszmarem. Burżuazja pokazała, że nie jest w stanie rozwiązać żadnego z podstawowych problemów większości społeczeństwa.

Na Bliskim Wschodzie absolutnie reakcyjną rolę odegrali staliniści, którzy oparli się na fałszywej teorii „dwóch etapów”, sztucznie oddzielającej rewolucję proletariacką od tzw. rewolucji burżuazyjno-demokratycznej. Ta tak zwana „teoria” doprowadziła do serii katastrofalnych porażek, tworząc warunki do powstania reakcyjnych i opresyjnych reżimów oraz rozpętania szaleństwa fundamentalizmu religijnego w jednym kraju po drugim. Tylko zwycięska rewolucja socjalistyczna może położyć kres temu koszmarowi.

Tylko federacja socjalistyczna może raz na zawsze rozwiązać kwestię narodową. Wszyscy ludzie, Palestyńczycy i izraelscy Żydzi, ale także Kurdowie, Ormianie i wszyscy inni, mieliby prawo żyć w pokoju w ramach takiej federacji. Potencjał gospodarczy regionu zostałby w pełni zrealizowany we wspólnym socjalistycznym planie produkcji. Bezrobocie i ubóstwo stałoby się przeszłością. Tylko na tej podstawie można przezwyciężyć nienawiść narodową i religijną. Dzisiejsze barbarzyństwo stanie się wyłącznie wspomnieniem dawnej przeszłości. Socjalizm – oto jedyna prawdziwa nadzieja dla Bliskiego Wschodu.

Wyścig zbrojeń i militaryzm

W przeszłości wszelkie zmagania o hegemonię między różnymi mocarstwami imperialistycznymi były zazwyczaj rozstrzygane zbrojnie – to właśnie leżało u podstaw obu wojen światowych. Dziś istnienie broni jądrowej wyklucza możliwość otwartej wojny światowej w najbliższej przyszłości.

Kapitaliści wywołują wojny, aby zabezpieczyć rynki, obszary inwestycji i strefy wpływów. Wojna światowa w dzisiejszych warunkach gospodarczej integracji i z wykorzystaniem broni masowego rażenia doprowadziłaby do niewyobrażalnego zniszczenia infrastruktury i życia ludzkiego, z czego żadne mocarstwo nie odniosłoby korzyści. Tylko absolutnie szalony despota u steru nuklearnego mocarstwa byłby w stanie wywołać taką wojnę. Byłoby to możliwe wyłącznie po serii zdecydowanych porażek klasy robotniczej. Całe szczęście nie stoimy dziś przed tą perspektywą.

Niemniej jednak ogólny konflikt między mocarstwami imperialistycznymi – efekt walki o ponowny podział świata – to podstawowy czynnik kształtujący dzisiejszą sytuację międzynarodową. Ten konflikt leży u podstaw kolejnych wojen regionalnych, które powodują ogromne zniszczenia i śmierć dziesiątek tysięcy ludzi, a także wyraża się w narastających napięciach handlowych i dyplomatycznych. W ubiegłym roku odnotowano największą liczbę wojen od zakończenia II wojny światowej.

Wszystkie kraje NATO znajdują się pod silną presją, aby zwiększyć swoje wydatki na zbrojenia / Zdjęcie: Ministerstwo Obrony Ukrainy, Flickr

Doprowadziło to do nowego wyścigu zbrojeń, wzrostu militaryzmu w krajach zachodnich oraz zwiększonej presji na odbudowę, rewizję wyposażenia i modernizację sił zbrojnych na całym świecie. Szacuje się, że w ciągu 30 lat Stany Zjednoczone wydadzą 1,7 biliona dolarów na modernizację swojego arsenału nuklearnego. Po raz pierwszy od czasów zimnej wojny podjęto decyzję o rozmieszczeniu pocisków manewrujących na terytorium Niemiec.

Wszystkie kraje NATO znajdują się pod silną presją, aby zwiększyć swoje wydatki na zbrojenia. Chiny ogłosiły wzrost wydatków na obronność o 7,2 proc. W wyniku wojny w 2024 r. wydatki Rosji na cele wojskowe wzrosły o 40 proc., osiągając 32 proc. całkowitych wydatków federalnych i 6,68 proc. PKB. Globalne wydatki na cele wojskowe w 2023 r. osiągnęły poziom 2,44 bln dolarów, co stanowi wzrost o 6,8 proc. w porównaniu z 2022 r. Był to największy wzrost od 2009 r., co poskutkowało osiągnięciem najwyższego poziomu nakładów na zbrojenia w historii.

Są to ogromne kwoty pieniędzy, nie wspominając już o zmarnowanej sile roboczej i rozwoju technologicznym, które mogłyby zostać wykorzystane do celów niezbędnych społecznie. Jest to kwestia, którą komuniści muszą podkreślać w swojej propagandzie i agitacji. Zbrojenia to historyczna ślepa uliczka, ogromne marnotrawstwo ludzkiego potencjału.

Uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że kapitaliści rozpoczynają nowy wyścig zbrojeń w celu pobudzenia wzrostu gospodarczego. W rzeczywistości wydatki na zbrojenia mają charakter inflacyjny, a wszelkie skutki dla gospodarki będą krótkotrwałe i zrównoważone cięciami w innych sektorach. W dłuższej perspektywie stanowi to obciążenie dla gospodarki produkcyjnej poprzez wyprowadzanie nadwyżki wartości. To raczej konflikt między mocarstwami imperialistycznymi o ponowny podział świata napędza wzrost wydatków na cele wojskowe. Kapitalizm na swoim imperialistycznym etapie nieuchronnie prowadzi do konfliktów między państwami narodowymi, a ostatecznie do wojny. Nie mniej jednak w obecnym okresie, przy niskim poziomie wzrostu gospodarczego, sektor zbrojeniowy obiecuje szybkie zyski. Nieodłącznym elementem takich spekulacji jest korupcja, wyzysk i chaos produkcji. Polski przemysł zbrojeniowy nie odstaje w tym względzie od swoich większych kolegów.

Walka z militaryzmem i imperializmem stała się centralnym punktem naszej epoki. Jesteśmy zagorzałymi przeciwnikami imperialistycznych wojen i imperializmu, ale nie jesteśmy pacyfistami. Musimy podkreślić, że jedynym sposobem na zagwarantowanie pokoju jest zniesienie systemu kapitalistycznego, który wciąż rodzi wojnę. Nie bojkot, a opór – oto nasze hasło!

Europa się zbroi

W przypadku Europy dążenie do militaryzacji i zwiększania wydatków na zbrojenia jest wynikiem umocnienia się imperializmu rosyjskiego, który wyszedł zwycięsko z wojny na Ukrainie, wycofania wsparcia militarnego Stanów Zjednoczonych oraz próby pokazania przez europejskie mocarstwa, że nadal odgrywają ważną rolę na arenie międzynarodowej.

Wydatki Rosji na cele wojskowe w 2024 r. wyniosły około 13,1 bln rubli (145,9 mld dolarów), co stanowi 6,68 proc. PKB. Oznacza to wzrost o ponad 40 proc. w stosunku do roku poprzedniego. Po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej kwota ta wynosi około 462 miliardy dolarów.

W międzyczasie Europa znacznie zwiększyła swoje wydatki wojskowe o 50 proc. w ujęciu nominalnym od 2014 roku, osiągając łączną kwotę 457 miliardów dolarów w 2024 r. W tym przypadku dostosowanie danych dotyczących Rosji do siły nabywczej ma sens, ponieważ porównujemy ilość czołgów, dział artyleryjskich lub amunicji, jaką można kupić za każdego dolara w Rosji i w Europie. Innymi słowy, Rosja wydaje na wojsko więcej niż cała Europa.

Rosja przewyższa również całe NATO, w tym Stany Zjednoczone, pod względem produkcji amunicji, rakiet i czołgów. Według szacunków wywiadu NATO Rosja produkuje 3 miliony sztuk amunicji artyleryjskiej rocznie. Całe NATO, w tym Stany Zjednoczone, jest w stanie wyprodukować jedynie 1,2 miliona sztuk, czyli mniej niż połowę produkcji rosyjskiej.

Europejski imperializm nie broni mieszkańców Europy, ale zysków międzynarodowych korporacji i drapieżnych imperialistycznych ambicji klas rządzących / Zdjęcie: Bundeswehr Fotos, Wikimedia Commons

Ponadto wojna na Ukrainie całkowicie zmieniła sposób prowadzenia działań wojennych. Jak zawsze, wojna pozwala na testowanie nowych technologii i technik w rzeczywistych warunkach, które są szybko wprowadzane i dostosowywane do warunków panujących na polu walki. Z kolei przeciwnik jest zmuszony do szybkiego opracowywania środków i taktyk, aby im przeciwdziałać. Na współczesnym froncie walki pojawia się duża liczba dronów (powietrznych, lądowych i morskich), techniki elektronicznej obserwacji i zagłuszania itp. Rzeczywiste doświadczenie w stosowaniu tych nowych metod zdobyły armie Ukrainy i Rosji – i nikt więcej. Zachód pozostaje w tyle we wszystkich tych dziedzinach. Wojna na Ukrainie radykalnie zmieniła wojskowy układ sił na korzyść Rosji.

Nie oznacza to, że Rosja jest zainteresowana inwazją na Europę. To zagrożenie zostało mocno wyolbrzymione przez europejską burżuazję, żeby uzasadnić duży wzrost wydatków na wojsko i spróbować zmniejszyć sprzeciw opinii publicznej. Rosja nie jest nawet zainteresowana inwazją na zachodnią Ukrainę – co byłoby znacznie bardziej kosztownym i obciążającym przedsięwzięciem niż obecna rosyjska kampania wojskowa – nie mówiąc już o inwazji na kraje NATO.

Zagrożeniem z punktu widzenia kapitalizmu europejskiego nie jest tak naprawdę inwazja rosyjska czy otwarty konflikt zbrojny między armią rosyjską a europejską. Byłoby to bardzo kosztowne dla obu stron, z których obie posiadają broń jądrową, co wyklucza otwarty konflikt w najbliższej przyszłości. Prawdziwym zagrożeniem dla europejskiego imperializmu w kryzysie jest porzucenie przez największą imperialistyczną potęgę świata, a jednocześnie sąsiedztwo innego potężnego imperialistycznego mocarstwa, które wychodzi z obecnej wojny znacznie wzmocnione.

Rosja ma duże wpływy (militarne i w zakresie zasobów energetycznych) i już teraz wywiera silny wpływ na scenę polityczną Europy. Kraje takie jak Węgry i Słowacja zerwały już z atlantycką orientacją dominujących mocarstw europejskich. W innych krajach istnieją siły polityczne, które w mniejszym lub większym stopniu zmierzają w podobnym kierunku (Niemcy, Austria, Rumunia, Czechy, Włochy).

Europejski imperializm nie broni mieszkańców Europy, ale zysków międzynarodowych korporacji i drapieżnych imperialistycznych ambicji klas rządzących / Zdjęcie: Bundeswehr Fotos, Wikimedia Commons Rosja jest rywalem niemieckiego kapitalizmu w Europie Wschodniej i Środkowej. Rosja jest rywalem francuskiego imperializmu w Afryce.

Długotrwały kryzys europejskiego kapitalizmu oznacza, że po wycofaniu ochrony ze strony Stanów Zjednoczonych nie będzie on w stanie samodzielnie funkcjonować. Grozi mu podział między rywalizujące interesy Stanów Zjednoczonych, Rosji i Chin. Tendencje odśrodkowe stają się coraz silniejsze, ponieważ każda klasa kapitalistyczna zaczyna bronić własnych interesów narodowych. Nie jest wykluczone, że tendencje te doprowadzą ostatecznie do rozpadu Unii Europejskiej.

Od globalizacji po wojny handlowe i protekcjonizm

Wprowadzenie przez Trumpa 2. kwietnia szeroko zakrojonych ceł stanowiło punkt zwrotny w światowej gospodarce. Jednak proces spowolnienia globalizacji i zwrot w kierunku protekcjonizmu rozpoczął się już wcześniej.

Światowa recesja z 2008 r. była punktem zwrotnym w kryzysie kapitalistycznym. W okresie bezpośrednio poprzedzającym kryzys gospodarka światowa rosła o około 4 proc. rocznie. Z kolei w okresie między kryzysem z 2008 r. a szokiem pandemicznym w 2020 r. wzrost wyniósł zaledwie 3 proc. Przed wprowadzeniem ceł przez Trumpa tempo wzrostu wynosiło już około 2 proc., co stanowiło najniższy wskaźnik od trzech dekad.

W rzeczywistości światowa gospodarka nigdy nie podniosła się po recesji z 2008 r. Wówczas klasy rządzące przeprowadziły szeroko zakrojoną akcję ratowania wielkich banków przed upadkiem w celu zapewnienia stabilności sektora finansowego. W europejskich państwach nagromadził się ogromny dług i deficyt budżetowy, który próbowano załatać cięciami. Do zapłaty rachunku za ten ogromny kryzys kapitalizmu zmuszono klasę pracującą.

Klasa rządząca zareagowała panicznym programem luzowania ilościowego, zastrzykiem ogromnej ilości pieniędzy do gospodarki oraz bezprecedensowym obniżeniem stóp procentowych do zera, a nawet do wartości ujemnych. Nie przyniosło to jednak poprawy, ponieważ gospodarstwa domowe również były obciążone długami. Nie było żadnego produktywnego obszaru inwestycji, więc nadwyżka płynności zamiast rozwoju gospodarki spowodowała wzrost cen akcji, kryptowalut itp. – słowem, kapitału fikcyjnego.

Wprowadzenie przez Trumpa 2. kwietnia szeroko zakrojonych ceł stanowiło punkt zwrotny w światowej gospodarce. / Ilustracja: opracowanie własne

Cięcia wprowadzone przez rządy na całym świecie doprowadziły w 2011 r. do masowych ruchów społecznych – rewolucji w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, ruchu Occupy w Stanach Zjednoczonych, ruchu indignados w Hiszpanii, masowego ruchu w Grecji itp. Ten wzrost społecznego gniewu był wynikiem prób zepchnięcia kosztów kryzysu na barki klasy pracującej. Robotnicy mieli z własnej kieszeni ratować zyski banków. Doprowadziło to do dyskredytacji wszystkich instytucji burżuazyjnych. Ta zmiana w świadomości klasowej znalazła polityczny wyraz w powstaniu nowego typu lewicowego reformizmu około 2015 r. – Podemos, Syriza, Corbyn, Mélenchon, Sanders czy lewicowe rządy w Ameryce Łacińskiej. W krajach zdominowanych przez imperializm byliśmy świadkami masowych powstań (w Puerto Rico, na Haiti, w Ekwadorze, Chile, Sudanie, Kolumbii itp.). Masowe mobilizacje podczas walki o republikę w Katalonii w latach 2017 i 2019 również były częścią tego samego ogólnego trendu.

Ruchy te cieszyły się poparciem mas ze względu na pozornie radykalny sprzeciw wobec polityki oszczędnościowej. Proces ten dobiegł końca, gdy ujawniły się ograniczenia reformizmu – zdrada rządu Syrizy w Grecji, poparcie Sandersa dla Clinton, upadek corbynizmu i wejście Podemos do koalicyjnego rządu w Hiszpanii. Brak rewolucyjnego przywództwa sprawił, że żaden z tych ruchów nie doprowadził do obalenia kapitalizmu – co nie było wcale odległą perspektywą!

Pandemia COVID-19 w 2020 r. stanowiła kolejny wstrząs dla gospodarki w momencie, gdy zmierzała ona już ku nowej recesji (nigdy nie odzyskawszy w pełni równowagi po kryzysie z 2008 r.). To ostatecznie doprowadziło światową gospodarkę do krachu. Klasa rządząca kolejny raz uciekła się do desperackich środków, aby zapobiec wybuchowi gniewu społecznego. W rozwiniętych krajach kapitalistycznych pracownicy otrzymywali od państwa wynagrodzenie za pozostanie w domu, co wiązało się z ogromnymi kosztami dla finansów publicznych, które już były obciążone długami z poprzedniego kryzysu.

W ciągu ostatnich 15 lat wielokrotne próby ożywienia światowej gospodarki poprzez wprowadzenie do systemu upłynnionego kapitału w ramach luzowania ilościowego, rekordowo niskich stóp procentowych (2009–2021) i innych podobnych środków podejmowanych w panice zakończyły się spektakularną porażką i nie przyniosły żadnego znaczącego wzrostu gospodarczego. Kapitaliści, pomimo ogromnych zastrzyków publicznych pieniędzy, nie inwestowali w produkcję. Kluczowym czynnikiem było to, że burżuazja dla osiągnięcia zysku potrzebuje rynku, na którym może sprzedawać swoje produkty. Ogromne zadłużenie oznacza, że gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa nie są w stanie napędzać konsumpcji, a więc niemożliwa jest realizacja wyciśniętej z robotnika w procesie produkcji wartości dodatkowej.

Łączne zadłużenie gospodarstw domowych, państw i przedsiębiorstw na świecie osiągnęło około 313 bilionów dolarów, czyli 330 procent światowego PKB, w porównaniu z około 210 bilionami dolarów dziesięć lat temu. Zadłużenie jest odzwierciedleniem faktu, że granice systemu zostały rozciągnięte do punktu krytycznego i obecnie stanowi on ogromną przeszkodę dla dalszego rozwoju. Połączenie wysokiego poziomu zadłużenia państwowego i wyższych stóp procentowych doprowadziło już do załamania się szeregu krajów znajdujących się w trudnej sytuacji. Ten proces będzie tylko przyspieszał.

Pandemia miała również wpływ na świadomość klasową, ujawniając niezdolność kapitalistycznego systemu opartego na własności prywatnej do radzenia sobie z sytuacją kryzysową w zakresie zdrowia oraz pokazując, że dla gigantów farmaceutycznych zyski były ważniejsze od życia ludzkiego.

W latach 90. i 2000. mieliśmy do czynienia ze wzrostem gospodarczym, chociaż jego tempo było znacznie niższe niż w okresie powojennego boomu gospodarczego w latach 1948–1973, kiedy to nastąpił znaczny rozwój sił wytwórczych. Ponadto wzrost w okresie poprzedzającym rok 2008 opierał się na ekspansji kredytowej i globalizacji. Dzięki temu system mógł częściowo i przez pewien czas przekroczyć swoje ograniczenia. Globalizacja oznaczała ekspansję światowego handlu, obniżenie barier celnych, spadek cen dóbr konsumpcyjnych oraz otwarcie nowych rynków i obszarów inwestycyjnych w krajach zdominowanych przez imperializm.

Teraz wszystkie te czynniki zmieniły się w swoje przeciwieństwo. Ekspansja kredytowa i upłynnianie aktywów przerodziły się w górę długów. Globalizacja (rozszerzanie światowego handlu) była jednym z głównych czynników napędzających wzrost gospodarczy przez cały okres po upadku stalinizmu w Rosji oraz przywróceniu kapitalizmu w Chinach i ich integracji z gospodarką światową. Zamiast tego mamy obecnie bariery celne i wojny handlowe między wszystkimi głównymi blokami gospodarczymi (Chinami, UE i USA), z których każdy próbuje ratować własną gospodarkę kosztem innych.

W 1991 r. handel światowy stanowił 35 proc. światowego PKB, a wartość ta pozostawała zasadniczo niezmieniona od 1974 r. Następnie rozpoczął się okres gwałtownego wzrostu do szczytowego poziomu 61 proc. w 2008 r. Od tego czasu handel światowy znajduje się w stagnacji.

Przed ostatnią kampanią wprowadzania ceł przez Trumpa MFW prognozował, że handel światowy będzie rósł o zaledwie 3,2 proc. rocznie, czyli w tempie znacznie poniżej średniej rocznej stopy wzrostu w latach 2000–2019, która wyniosła 4,9 proc. Rozwój światowego handlu nie jest już motorem wzrostu gospodarczego, jak miało to miejsce w przeszłości. Obecnie cały proces przebiega w odwrotnym kierunku.

Tendencja do stosowania protekcjonizmu, będąca symptomem kryzysu kapitalizmu, narastała od pewnego czasu. W 2023 r. rządy na całym świecie wprowadziły około 2500 środków protekcjonistycznych (ulgi podatkowe, ukierunkowane dotacje i ograniczenia handlowe), czyli trzykrotnie więcej niż pięć lat wcześniej.

Podczas pierwszej kadencji prezydenta Trumpa Stany Zjednoczone przyjęły agresywną postawę protekcjonistyczną nie tylko wobec Chin, ale także wobec UE, a polityka ta była kontynuowana za prezydentury Bidena. Biden uchwalił szereg ustaw (CHIPS, tzw. ustawa o ograniczeniu inflacji itp.) i środków mających na celu wsparcie produkcji amerykańskiej kosztem importu z pozostałych części świata. Od czasu ponownego wyboru Donalda Trumpa wszystkie tendencje protekcjonistyczne gwałtownie przyspieszyły i doprowadziły obecnie do otwartej wojny handlowej.

Wzrost protekcjonizmu i wprowadzenie ceł będą kolejnym wstrząsem dla światowej gospodarki, po pandemii i wojnie na Ukrainie. To pogłębi utrzymującą się presję inflacyjną w gospodarce – oprócz finansowania deficytu, wydatków wojskowych, zmian demograficznych i zmian klimatycznych – jednocześnie osłabiając popyt.

Sytuacja gospodarcza jest bardzo niepewna. W najbliższym czasie może nas czekać kolejne załamanie, a nawet głęboka recesja. Nie ma obecnie śladu po beztroskim wzroście gospodarczym okresu powojennego. Wszystkie ograniczenia kapitalizmu zarysowują się tak wyraźnie, jak to możliwe. Ten system zasłużył na to, by zginąć.

Cła Trumpa

Gwałtowny zwrot Trumpa w kierunku protekcjonizmu i otwartej wojny handlowej z Chinami jest symptomem kryzysu amerykańskiego kapitalizmu. Oznacza to uznanie, że amerykańskie przedsiębiorstwa produkcyjne nie są w stanie konkurować na rynku globalnym bez interwencji państwa. Jednocześnie protekcjonizm jest sposobem, w jaki konkurujące ze sobą kraje kapitalistyczne zmuszają inne kraje do ponoszenia kosztów kryzysu. Hasło „Ameryka Pierwsza” (ang. America First) z definicji oznacza „wszyscy inni na końcu”.

Swoimi szeroko zakrojonymi działaniami protekcjonistycznymi Trump dąży do kilku celów. 1) Przywrócenie miejsc pracy w sektorze produkcyjnym w Stanach Zjednoczonych przez nakładanie kar na import produktów przemysłowych. 2) Powstrzymanie wzrostu znaczenia Chin jako rywala gospodarczego. 3) Wykorzystanie wpływów z ceł na zmniejszenie deficytu budżetowego USA, tak by utrzymać cięcia podatkowe. 4) Wykorzystanie ceł jako karty przetargowej w negocjacjach z innymi krajami w celu uzyskania ustępstw politycznych i gospodarczych.

Niestabilność ekonomiczna spowodowana stosowaniem przez Trumpa ceł jako narzędzia negocjacyjnego ma również szkodliwy wpływ na decyzje inwestycyjne/ Zdjęcie: domena publiczna

Prawdą jest, że niektóre firmy ogłosiły inwestycje w Stanach Zjednoczonych jako sposób na obejście ceł i utrzymanie dostępu do rynku amerykańskiego (największego rynku konsumenckiego na świecie). Jednak utworzenie nowych fabryk to proces czasochłonny, a wszelkie korzyści w postaci nowych miejsc pracy będą niwelowane przez destabilizację łańcuchów dostaw.

Dzisiaj, po 30 latach globalizacji, łańcuchy dostaw są niezwykle wydłużone, a różne kraje specjalizują się w różnych segmentach procesu produkcyjnego. Przemysł motoryzacyjny w Stanach Zjednoczonych, Meksyku i Kanadzie tworzy integralną całość – części samochodowe przekraczają granice kilka razy, zanim w kilku etapach montażu w różnych krajach powstaje gotowy produkt. Każdy krok w kierunku skrócenia łańcucha dostaw będzie miał natychmiastowy negatywny wpływ na gospodarkę, co doprowadzi do wzrostu cen produktów, a w niektórych przypadkach nawet do ich niedoboru. Niestabilność ekonomiczna spowodowana stosowaniem przez Trumpa ceł jako narzędzia negocjacyjnego ma również szkodliwy wpływ na decyzje inwestycyjne.

Gospodarki Stanów Zjednoczonych i Chin są ze sobą głęboko powiązane i wzajemnie od siebie zależne. W przypadku Stanów Zjednoczonych nie ma obecnie realnej alternatywy dla chińskiej produkcji – chińskie towary są zarówno przystępne cenowo, jak i wysokiej jakości. Wysiłki zmierzające do wyeliminowania ich z rynku amerykańskiego, podejmowane przez Trumpa, prawdopodobnie spowodowałyby poważne szkody gospodarcze na długo przed ewentualnym ożywieniem amerykańskiego przemysłu wytwórczego, o ile w ogóle kiedykolwiek do niego dojdzie.

Każda próba rozdzielenia tych relacji będzie miała negatywne konsekwencje dla całej światowej gospodarki. Pamiętajmy, że po 1929 r. to właśnie powszechny zwrot w kierunku protekcjonizmu spowodował, że z recesji gospodarczej przeszliśmy do głębokiej zapaści. W latach 1929–1933 światowy obrót handlowy spadł o 25 proc., a znaczna część tego spadku była bezpośrednim skutkiem zwiększenia barier handlowych.

Przez cały okres globalizacja pozwoliła systemowi kapitalistycznemu – częściowo i na pewien czas – przekroczyć granice państwa narodowego. Protekcjonizm stanowi z kolei próbę ograniczenia sił produkcyjnych do wąskich granic państwa narodowego w celu ponownego umocnienia dominacji imperializmu amerykańskiego nad innymi krajami. Jak ostrzegał Trocki w latach 30. XX wieku:

Po obu stronach Atlantyku niemało energii umysłowej marnuje się na próby rozwiązania fantastycznego problemu, jakim jest wepchnięcie krokodyla z powrotem do jaja kurzego. Ultranowoczesny nacjonalizm gospodarczy jest nieodwołalnie skazany na porażkę ze względu na swój reakcyjny charakter; hamuje on rozwój i deprecjonuje siły produkcyjne ludzkości. (Nacjonalizm i życie gospodarcze, 1934)

Jak można się było spodziewać, biurokratyczne przywództwo związków zawodowych na całym świecie reaguje na protekcjonizm wspierając własne klasy rządzące, rzekomo „w obronie miejsc pracy”. Oznacza to również, że reakcyjni biurokraci – ja na przykład kierownictwo polskiej Solidarności – stoi murem za antyimigrancką polityką rządu lub biorąc udział w prawicowych spędach przeciwko „nielegalnej migracji”. My, komuniści, stoimy na internacjonalistycznym, niezależnym klasowo stanowisku. Wrogiem klasy robotniczej jest klasa rządząca, głównie we własnym kraju, a nie robotnicy z innych krajów.

W obliczu groźby zamykania zakładów pracy powinniśmy podnosić hasło okupacji fabryk. Zamiast kolejnych państwowych programów ratunkowych dla prywatnych przedsiębiorstw, domagamy się ujawnienia ksiąg rachunkowych i upaństwowienia gospodarki pod kontrolą pracowników. Jeśli fabryki nie są w stanie osiągać zysków w ramach kapitalizmu, powinny zostać wywłaszczone, a następnie przekształcone tak, aby służyły celom społecznym, zgodnie z demokratycznym planem produkcji. Ani wolny handel, ani protekcjonizm nie leżą w interesie klasy robotniczej. To tylko dwie różne polityki gospodarcze, którymi klasa rządząca próbuje poradzić sobie z kryzysami kapitalizmu. Naszym zadaniem jest obalenie systemu, który leży u ich podstaw.

Kryzys legitymizacji instytucji burżuazyjnych

Kryzys kapitalizmu oznacza kryzys systemu gospodarczego, który nie jest już w stanie rozwijać sił wytwórczych, a co za tym idzie, nie jest w stanie podnosić poziomu życia kolejnych pokoleń. Ten stan rzeczy doprowadził do głębokiego i narastającego kryzysu legitymizacji wszystkich burżuazyjnych instytucji politycznych.

Obserwujemy skrajną polaryzację bogactwa, w ramach której niewielka grupa miliarderów powiększa swoje majątki, podczas gdy coraz większa liczba osób z klasy robotniczej ma coraz większe trudności z wiązaniem końca z końcem i boryka się z cięciami budżetowymi, inflacją pochłaniającą siłę nabywczą wynagrodzeń, rosnącymi rachunkami za energię, kryzysem mieszkaniowym itp.

Media, politycy, główne partie, parlamenty, sądownictwo – wszystkie te elementy państwa burżuazyjnego są postrzegane jako reprezentanci interesów niewielkiej uprzywilejowanej elity, podejmującej decyzje w obronie własnych spraw, zamiast służyć potrzebom społeczeństwa. Jest to niezwykle istotne, ponieważ klasa rządząca w normalnych czasach sprawuje władzę właśnie za pośrednictwem tych instytucji – postrzeganych jako reprezentujące „wolę większości”. Dziś ten porządek kwestionują coraz szersze warstwy społeczeństwa.

Zamiast normalnego mechanizmu demokracji burżuazyjnej, który służy złagodzeniu sprzeczności klasowych, coraz większą popularność zyskuje idea bezpośrednich działań służących osiągnięciu własnych celów. Artykuł opublikowany w dzienniku Le Monde ostrzegał prezydenta Francji Emmanuela Macrona, że uniemożliwiając partii, która uzyskała najwięcej mandatów w parlamencie, utworzenie rządu, ryzykuje on, że społeczeństwo dojdzie do wniosku, że wybory są bezsensowne. W Stanach Zjednoczonych co czwarty respondent uważa, że przemoc polityczna może być uzasadniona, aby „uratować” kraj, co stanowi wzrost z 15 proc. rok wcześniej. W tym względzie należy podkreślić wzrost tendencji terrorystycznych w Stanach Zjednoczonych. W ciągu kilku miesięcy byliśmy świadkami domniemanego zabójstwa prezesa United Healthcare przez Luigiego Mangione, które miało być wyrazem sprzeciwu wobec nadużyć dużych prywatnych firm medycznych, zabójstwa dwóch pracowników ambasady izraelskiej w Waszyngtonie przez aktywistę pro-palestyńskiego oraz zabójstwa demokratycznej kongresmenki i jej męża w Minnesocie, a także innego ataku tego samego dnia na demokratycznego senatora, również w Minnesocie. Te ostatnie zostały popełnione przez prawicowych fanatyków. To powtarzające się zjawisko terroryzmu politycznego w Stanach Zjednoczonych odzwierciedla głębokie niepokoje i ogromne sprzeczności, które wstrząsają amerykańskim społeczeństwem.

Wzrost popularności demagogów sprzeciwiających się establishmentowi jest oznaką erozji legitymizacji burżuazyjnej demokracji i jej instytucji. W przeszłości, gdy prawicowy rząd tracił wiarygodność, zastępował go socjaldemokratyczny rząd „lewicowy”, a gdy ten tracił wiarygodność, zastępował go rząd konserwatywny. Ta metoda przestała już działać.

Zamiast tego obserwujemy gwałtowne wahania w lewo i w prawo, które media określają jako wzrost „ekstremizmu politycznego”. To nasilenie skrajności w polityce jest jedynie sposobem wyrażenia procesu polaryzacji społecznej i politycznej, który z kolei jest odzwierciedleniem zaostrzenia walki klasowej. Wynikający z tego upadek politycznego „centrum” napełnia klasę rządzącą przerażeniem. Próbują oni powstrzymać ten proces wszelkimi dostępnymi środkami, ale okazują się bezsilni.

Nietrudno dostrzec przyczynę takiego stanu rzeczy. Rządy lewicy i prawicy prowadzą dziś zasadniczo tę samą politykę cięć i oszczędności. Prowadzi to do ogólnej dyskredytacji polityki, stałego wzrostu liczby osób niegłosujących oraz pojawienia się różnego rodzaju alternatywnych partii trzecich, często o charakterze efemerycznym. Prawicowi demagodzy byli w stanie wykorzystać istniejący nastrój antyestablishmentowy również ze względu na niezdolność oficjalnej „lewicy” do zaoferowania jakiejkolwiek realnej alternatywy.


Liberałowie wykorzystują sądy do wprowadzania całkowicie niedemokratycznych środków, aby uniemożliwić swoim przeciwnikom udział w wyborach / Zdjęcie: Marine Le Pen, Twitter

Głośne protesty liberalnego establishmentu kapitalistycznego dotyczące niebezpieczeństwa „faszyzmu” i „zagrożenia ze strony skrajnej prawicy” służą mobilizowaniu poparcia dla idei mniejszego zła, zgodnie z którą „wszyscy musimy się zjednoczyć, aby bronić demokracji”. Dzieje się to w czasie, gdy w większości krajów to właśnie liberałowie sprawują władzę, atakując klasę robotniczą, podsycając militaryzm… i ograniczając prawa demokratyczne.

W ten sposób Trump jest nazywany „faszystą” lub „autorytarnym przywódcą”, gdy realizuje politykę wydalania osób niebędących obywatelami za ich poparcie dla Palestyny. Jak zatem nazwać rządy krajów europejskich, które zakazywały i brutalnie tłumiły demonstracje popierające Palestynę? Jak nazwiemy sytuację, w której w Niemczech i Francji osoby niebędące obywatelami tych krajów są aresztowane i deportowane za popieranie Palestyny?

Liberałowie wykorzystują sądy do wprowadzania całkowicie niedemokratycznych środków, aby uniemożliwić swoim przeciwnikom (np. Marine Le Pen we Francji) udział w wyborach lub, jak w przypadku Rumunii, unieważniać wybory, gdy nie podoba im się ich wynik! A potem odwracają kota ogonem i wzywają do „jedności w obronie demokracji” oraz do stworzenia „demokratycznego bloku przeciwko skrajnej prawicy”. To właśnie ta pełna hipokryzji polityka stoi za stale rosnącym poparciem dla prawicowych demagogów, którzy tym samym zyskują pretekst do tego, by mówić – „patrzcie, lewica i prawica to dwa skrzydła tego samego systemu”!

Komuniści będą walczyć z wszelkimi reakcyjnymi metodami skierowanymi przeciwko interesom klasy robotniczej i prawom demokratycznym, ale fatalne w skutkach byłoby okazywanie jakiegokolwiek poparcia dla „demokracji” w ogóle (co oznaczałoby w praktyce poparcie dla państwa kapitalistycznego) lub wsparcie liberałów w ich atakach na prawicowych demagogów. W praktyce popularność „skrajnej prawicy” jest krótkotrwała i kończy się w momencie zderzenia demagogicznych haseł z twardą rzeczywistością. Trump rządzi już w Stanach Zjednoczonych. Złożył wiele obietnic. Buduje swoje poparcie na oczekiwaniach milionów ludzi, którzy myślą, że naprawdę „uczyni Amerykę wielką”. Ale jest to zwykła iluzja. Dla robotników uczynienie Ameryki wielką oznacza przyzwoitą, dobrze płatną pracę. Oznacza to, że mogą dotrwać do końca miesiąca bez konieczności wykonywania dwóch lub trzech różnych prac lub sprzedawania osocza, aby związać koniec z końcem.

Wśród milionów ludzi w Stanach Zjednoczonych istnieją silne złudzenia, że Trump przywróci „stare dobre czasy” okresu powojennego. Nie jest to jednak możliwe. Kryzys kapitalizmu oznacza, że powrót do złotej ery powojennego boomu gospodarczego lub szalonych lat dwudziestych jest dziś niemożliwy.

Nie można wykluczyć, że przez krótki okres czasu niektóre z tych środków – na przykład cła, które sprzyjają rozwojowi przemysłowemu w Stanach Zjednoczonych kosztem innych krajów – będą pozytywnie wpływać na poparcie Trumpa. Wielu z jego wyborców jest nadal gotowych dać mu drugą, a może trzecią szansę. Może on również posłużyć się argumentem, że to „głębokie państwo” – biurokratyczny aparat administracji państwowej – nie pozwala mu realizować swojej polityki.

Jednak gdy rzeczywistość da o sobie znać i iluzje znikną, głęboko zakorzeniony nastrój antyestablishmentowy, który wyniósł Trumpa do władzy, doprowadzi do gwałtownego przesunięcia w kierunku przeciwnej strony spektrum politycznego. Z dużym prawdopodobieństwem będziemy świadkami równie gwałtownego i gwałtownego przesunięcia wahadła w lewo.

Trocki w artykule zatytułowanym „Co będzie, jeśli Jeśli Ameryka stanie się komunistyczna?” opisuje amerykański temperament jako „energiczny i gwałtowny”: „Wprowadzenie poważnych zmian bez opowiedzenia się po jednej ze stron i bez użycia siły byłoby sprzeczne z amerykańską tradycją”. Amerykański robotnik jest praktyczny i wymaga konkretnych rezultatów. Jest gotowy podjąć działania, aby osiągnąć zamierzone cele. Farrell Dobbs, przywódca wielkiego strajku kierowców ciężarówek w Minneapolis w 1934 r. z Republikanina stał się działaczem trockistowskim. Jak to się stało? Dobbs wyjaśnił to w swoich wspomnieniach ze strajku. Jego zdaniem to trockiści proponowali najbardziej praktyczne i skuteczne rozwiązania problemów, z jakimi borykali się robotnicy. Dziś najzupełniej praktycznie i pragmatycznie jest walczyć o socjalizm. Kapitalizm każdego dnia dowodzi, że przestał być skuteczny i stał się nieznośną przeszkodą.

Wybuchowa sytuacja – radykalizacja młodzieży

Prawda jest taka, że sytuacja na świecie jest pełna rewolucyjnego potencjału. Fala masowych wystąpień przeciwko władzy w latach 2019–2020 została częściowo przerwana przez lockdowny związane z pandemią COVID-19, ale warunki, które ją stworzyły, nie zniknęły. W 2022 r. powstanie na Sri Lance doprowadziło do obalenia prezydenta, a tłumy wtargnęły do pałacu prezydenckiego. Masowe strajki przeciwko antyreformie emerytalnej we Francji w 2023 r. postawiły rząd pod ścianą. W 2024 r. masy w Kenii, pod przewodnictwem rewolucyjnej młodzieży, wdarły się do budynku parlamentu i wymusiły wycofanie reakcyjnej ustawy finansowej. W Bangladeszu ruch studentów i młodzieży, po brutalnych represjach, doprowadził do rewolucyjnego obalenia znienawidzonego reżimu Hasiny.

Wspólną cechą wszystkich tych ruchów jest wiodąca rola młodzieży. Każdy, kto ma mniej niż 30 lat, całe swoje świadome politycznie życie przeżył w dobie kryzysu z 2008 r., pandemii COVID-19, wojny na Ukrainie i masakry w Strefie Gazy. Nasze pokolenie zdążyło poznać prawdziwą twarz kapitalizmu. Nie może nikogo dziwić, że nie jesteśmy jego zwolennikami – mówiąc delikatnie!

W Serbii masowe protesty wywołane zawaleniem się zadaszenia dworca kolejowego w Nowym Sadzie doprowadziły do kryzysu rewolucyjnego / Zdjęcie: dozwolony użytek

W ostatnim czasie byliśmy świadkami znaczących ruchów masowych w Turcji, Serbii i Grecji. W przypadku Grecji gniew wywołany zatuszowaniem katastrofy kolejowej w Tempi, w połączeniu z narastającą złością spowodowaną spadkiem poziomu życia wynikającym z ciągłej polityki oszczędnościowej i głębokiego impasu greckiego kapitalizmu, doprowadził do ogromnego strajku generalnego i największych demonstracji w kraju od czasu upadku wojskowej dyktatury. Masowy charakter strajku generalnego, który objął nie tylko klasę robotniczą, ale także inne warstwy społeczeństwa (drobni sklepikarze itp.), pokazuje rzeczywistą równowagę sił we współczesnym społeczeństwie kapitalistycznym. Kiedy klasa robotnicza rusza do działania, jest w stanie pociągnąć za sobą wszystkie uciskane warstwy społeczne. To dlatego mówimy, że walka z wszystkimi rodzajami opresji musi opierać się na walce klas!

W Serbii masowe protesty wywołane zawaleniem się zadaszenia dworca kolejowego w Nowym Sadzie doprowadziły do kryzysu rewolucyjnego – największego niepokoju społecznego w historii kraju. Studenci odegrali decydującą rolę, okupując uniwersytety i organizując się poprzez plena studenckie (zgromadzenia), świadomie starając się rozszerzyć ruch na klasę robotniczą i ogół społeczeństwa poprzez tworzenie zborovi, masowych zgromadzeń w miastach, a także w niektórych miejscach pracy. Ruch trwa już ponad 9 miesięcy, a wszystkie próby powstrzymania go przez reżim Vučicia przyniosły odwrotny skutek i dodały masom energii do dalszego działania.

Oba te ruchy uwypuklają dwie kluczowe cechy obecnej sytuacji – z jednej strony ogromny potencjał siły klasy robotniczej i jej dominujący wpływ w społeczeństwie, a z drugiej strony skrajną słabość czynnika subiektywnego. Brak rewolucyjnego przywództwa – to przyczyna kryzysu ludzkości. Te słowa Trockiego potwierdza rzeczywistość każdego dnia.

Część młodzieży zradykalizowała się w następstwie walki o prawa demokratyczne, masowy ruchu kobiet przeciwko przemocy i dyskryminacji (Meksyk, Hiszpania), poparcie dla prawa do aborcji lub jego obrony (Argentyna, Chile, Irlandia, Polska), walkę o małżeństwa osób tej samej płci (Irlandia), masowy ruchu przeciwko brutalności policji wobec osób czarnych (Stany Zjednoczone i Wielka Brytania) itp. Na naszych oczach w Indonezji rewolucyjna młodzież przełamała jeden po drugim wszelkie blokady i hamulce ruchu i rzuciła bezpośrednie wyzwanie reżimowi. Kolejnym z czynników radykalizujących jest kryzys klimatyczny – szczególnie młodzi ludzie coraz częściej wysuwają wniosek, że jeśli sytuacja nie ulegnie radykalnej zmianie, życie na Ziemi będzie zagrożone, a winę za to ponosi obecny system.

Hipokryzja i podwójne standardy imperializmu w odniesieniu do masakry w Strefie Gazy, tak zwane „prawo międzynarodowe” oraz represje policyjne wobec ruchu solidarności z Palestyną otworzyły wielu osobom oczy na naturę kapitalistycznego państwa, kapitalistycznych mediów i międzynarodowych instytucji. Żyjemy w czasach, w których za sprzeciw wobec ludobójstwa można trafić do aresztu. Nie jest tak dlatego, bo nasze społeczeństwa są faszystowskie lub kierują się nie moralnymi wartościami – żyjemy w zwykłej kapitalistycznej demokracji, w której każdy, kto stoi na drodze interesom klasy panującej, jest wrogiem. Nie toczy się walka o etykę obywatelską, lecz kolejny rozdział walki klas.

We wszystkich tych ruchach spotykamy się z szerokim wachlarzem idei – z feminizmem, reformizmem, stalinizmem czy nacjonalizmem. Naszym zadaniem jest podniesienie pozycji klasowej, wyraźnie wyróżniającej się w morzu drobnomieszczańskiego zamętu. Naszym zadaniem jest wyruszyć z punktu wyjścia, w którym znajduje się dany ruch, i wskazać na rzeczywiste rozwiązanie problemów – leżące poza kapitalizmem, na drodze rewolucyjnego przekształcenia społeczeństwa. W zależności od okoliczności, podchodzimy do wszystkich takich walk w koleżeński sposób, rozpoczynając od spraw, co do których się zgadzamy, by następnie wskazać, w jaki sposób proponowane rozwiązania są niedostateczne, łącząc to z szerszymi zadaniami walki o socjalizm. Jak ujął to Lenin w kwietniu 1917 r.: „przedstawić cierpliwe, systematyczne i wytrwałe wyjaśnienie błędów ich taktyki, wyjaśnienie dostosowane w szczególności do praktycznych potrzeb mas”. Koniec końców musimy powiedzieć jasno – jeśli chcemy zatrzymać ludobójstwo w Gazie, zmiany klimatu czy cięcia budżetowe – to nie wystarczy demonstrować i liczyć na interwencję państwa. Możemy liczyć tylko na siebie – na młodzież i robotników – a skoro nie mamy partii, która nas reprezentuje, to musimy zrobić wszystko, żeby ją zbudować. W ten sposób nie będziemy zmuszeni wyłącznie „wyrażać sprzeciwu” ale będziemy w stanie rzucić wyzwanie otaczającej nas kapitalistycznej rzeczywistości.

Jednocześnie jasne jest, że rosnąca część młodzieży identyfikuje się z ideami komunistycznymi jako najbardziej radykalną alternatywą wobec systemu kapitalistycznego i można do niej dotrzeć bezpośrednio za pomocą naszego pełnego programu. Nie jest to większość, nawet wśród młodzieży, ale z pewnością jest to znacząca zmiana na przestrzeni ostatnich lat. Upadek stalinizmu miał miejsce 35 lat temu, więc dla obecnego pokolenia propaganda klasy rządzącej dotycząca „porażki socjalizmu” ma bardzo niewielkie znaczenie. To, co ich niepokoi i co bezpośrednio ich dotknęło, to porażka kapitalizmu!

Kryzys przywództwa

Na całym świecie w fundamenty systemu kapitalistycznego wbudowany jest rewolucyjny dynamit. Kryzys wywołuje rewolucyjne ruchy w jednym kraju po drugim. Na naszych oczach rozpada się tzw. liberalny porządek świata, który kształtował świat przez dziesięciolecia. Zwrot ku protekcjonizmowi i wojnom handlowym tworzy ogromne zawirowania gospodarcze. Pytanie, które musimy sobie zadać, nie dotyczy tego, czy w okresie otwierającym się przed nami pojawią się ruchy rewolucyjne. Co do tego nie możemy mieć absolutnie żadnych wątpliwości. Pytanie brzmi – czy zakończą się zwycięstwem klasy robotniczej?

W ciągu ostatnich 15 lat byliśmy świadkami wielu ruchów rewolucyjnych i powstań. Pokazały one ogromny rewolucyjny zapał i siłę mas. Klasa pracująca była w stanie pokonać brutalne represje, stany wyjątkowe, blokady informacyjne i najbardziej represyjne reżimy. Ale ostatecznie żaden z tych ruchów z nich nie doprowadził klasy robotniczej do władzy. Dlaczego?

Za każdym razem brakowało rewolucyjnego przywództwa, które byłoby w stanie doprowadzić ruch do logicznej konkluzji. Rewolucja w 2011 r. na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej zakończyła się represyjnymi reżimami bonapartystycznymi (Egipt, Tunezja) lub, co gorsza, reakcyjnymi wojnami domowymi (Libia i Syria). Rewolucyjny potencjał powstania w Chile został przekierowany na tory burżuazyjnego parlamentaryzmu. Rewolucja sudańska również zakończyła się całkowicie reakcyjną wojną domową.

W Programie przejściowym Trocki napisał, że „historyczny kryzys ludzkości sprowadza się do kryzysu przywództwa rewolucyjnego”. Te słowa nigdy nie brzmiały bardziej prawdziwie. Czynnik subiektywny – czyli organizacja rewolucyjnych kadr zakorzenionych w klasie robotniczej – jest niezwykle słaby w porównaniu z kolosalnymi zadaniami, jakie stawia przed nami historia. Przez dekady szliśmy pod prąd, borykając się z obiektywnymi przeszkodami na naszej drodze.

Stworzenie w 2024 r. Rewolucyjnej Międzynarodówki Komunistycznej było bardzo ważnym krokiem naprzód i nie powinniśmy lekceważyć tego, co udało nam się osiągnąć / Ilustracja: opracowanie własne

Nie miejmy złudzeń – nadchodzące kryzysy rewolucyjne nie zostaną rozwiązane w krótkim czasie. Stoimy w obliczu długotrwałego okresu wzlotów i upadków rewolucyjnej fali, postępów i kroków wstecz. Jednak dzięki tym wszystkim procesom klasa robotnicza będzie się uczyć, a jej awangarda zostanie wzmocniona. W końcu fala historii zaczyna płynąć w naszym kierunku i będziemy mogli płynąć z prądem, a nie pod prąd.

Naszym zadaniem jest uczestniczyć w tych historycznych walkach klasowych ramię w ramię z masami pracowników, łącząc program rewolucji socjalistycznej z rewolucyjnymi dążeniami najbardziej zaawansowanych warstw społecznych. Stworzenie w 2024 r. Rewolucyjnej Międzynarodówki Komunistycznej było bardzo ważnym krokiem naprzód i nie powinniśmy lekceważyć tego, co udało nam się osiągnąć – stworzenia silnej i licznej organizacji międzynarodowej, opartej na teorii marksistowskiej. W ostatnim okresie rośliśmy wykładniczo. Niemniej jednak musimy zachować poczucie proporcji – nasze siły są nadal całkowicie niewystarczające do wykonania zadań, które przed nami stoimy.

Słabość czynnika subiektywnego oznacza, że w najbliższym okresie radykalizacja mas będzie wyrażać się w powstawaniu i upadku nowych reformistycznych formacji i postaci. Niektórzy z nich mogą nawet używać bardzo radykalnego języka, ale wszyscy napotkają podstawowe ograniczenie reformizmu – niezdolność do rozwiązania kluczowej kwestii obalenia systemu kapitalistycznego i dojścia do władzy klasy robotniczej. Z tego powodu zdrada jest nieodłącznym elementem reformizmu. Jednak przez pewien czas niektóre z tych formacji i przywódców będą budzić entuzjazm i zyskają masowe poparcie.

Z tego względu musimy podwoić nasze wysiłki, by budować naszą organizację wszędzie tam, gdzie działamy! W obliczu masowego ruchu inne możliwości będzie miała organizacja licząca 100, 1000 i 10000 członków. Wyobraźmy sobie ile bylibyśmy w stanie zrobić z tysiącem wyszkolonych komunistów biorących udział w rewolucji boliwariańskiej w Wenezueli? Jak inaczej mogłaby potoczyć się historia, gdyby za przywództwem Corbyna w Partii Pracy stało 5000 marksistów? Dzięki właściwej polityce i podejściu do ruchu masowego mogliby stać się znaczącą siłą w ruchu robotniczym, stając się punktem odniesienia dla szerszych warstw społecznych. A jaki wpływ mielibyśmy na zatrzymanie ludobójstwa w Gazie, gdybyśmy w Polsce mieli zorganizowaną partię rewolucyjną z korzeniami wśród robotników, liczącą choćby po 100 członków w każdym większym mieście? Zamiast bojkotu bylibyśmy w stanie przejść do ofensywy. O to właśnie walczymy – nie o utrzymanie biernego prawa do wyrażenia sprzeciwu, lecz o organizację, która będzie w stanie narzucić wolę pracującej większości garstce kapitalistów.

W odpowiednich warunkach, w ferworze wydarzeń, nawet stosunkowo niewielka organizacja może przekształcić się w znacznie większą i walczyć o zdobycie przywództwa nad masami. Tak będzie w przyszłości. Dziś naszym zadaniem jest cierpliwa praca nad rekrutacją, a przede wszystkim szkoleniem i kształceniem marksistowskich kadr, zwłaszcza wśród młodzieży robotniczej i studenckiej.

Organizacja mocno zakorzeniona w masach i uzbrojona w teorię marksistowską będzie w stanie szybko reagować na gwałtowne zmiany i zwroty sytuacji. Jednak rewolucyjnego przywództwa nie można zbudować ad hoc, po wybuchu rewolucyjnych wydarzeń – to przywództwo musi być zwarte i gotowe już wcześniej. Oto najpilniejsze zadanie, przed jakim dziś stoimy. Od naszego sukcesu lub porażki zależy ostatecznie przyszłość walki klasowej w Polsce i na świecie. Ta idea musi być główną siłą napędową wszystkich naszych działań, poświęceń i wysiłków. Dzięki niezbędnej determinacji i wytrwałości osiągniemy sukces!

Kategorie: Analizy