ukraina trump putin 2025 hd

Lew Trocki napisał kiedyś, że teoria oznacza wyższość przewidywania nad zdziwieniem. Na podstawie ostatnich wydarzeń w Monachium, Paryżu i Rijadzie, musimy uznać, że europejska burżuazja nie posiada zatem żadnej teorii, potrafi się bowiem wyłącznie dziwić. Burżuazyjni komentatorzy trzymają twardy kurs na wieczną dezorientację i marne psychologizowanie – Polska w Paryżu „zrobiła w portki”, „coś nie gra” w kwestii przejęcia na własność ukraińskich surowców przez USA, „nie jest jasne” co Donald Trump chciał osiągnąć w Monachium. Donald Tusk skomentował odstawienie Europy na boczny tor dość dziwnym nawiązaniem historycznym, a minister Kosiniak-Kamysz bez mrugnięcia okiem opowiada kiepskie kawały o tym, że „sojusz polsko-amerykański nigdy nie był tak silny, jak teraz”. Jak jeden mąż, najtęższe umysły burżuazji rozkładają ręce nad tym, czego pojąć nie chcą.

To, co dla marksistów było jasne od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę, odgrywa się teraz na oczach całego świata. Do stołu usiadły Stany Zjednoczone i Rosja jako główni aktorzy tego krwawego konfliktu, by ustalić podział łupów. Tymczasem skłóceni przywódcy europejscy, wciąż ociekający od kilku głębokich kubłów zimnej wody, wylanych na ich niemalże koronowane głowy przez administrację Trumpa, próbują robić dobrą minę do złej gry i udawać, że obok Ukrainy nie są największymi przegranymi całej awantury. Sam Zełenski utrzymuje, że nic się nie stało, i że ktokolwiek go jeszcze słucha. Trudno pogodzić się z porażką, jeśli się jej nie zrozumiało.

Na wierzch wychodzą teraz wszystkie sprzeczności, które pomimo bojowych okrzyków  ostatnich lat torowały sobie drogę ku powierzchni i w końcu znalazły ujście. Wojna zastępcza amerykańskiego i rosyjskiego imperializmu przestała się Stanom Zjednoczonym opłacać. Fakt postawienia tej sprawy tak jasno przez Trumpa doprowadził do wrzenia wszystkie wąskie, narodowe interesy Europy. Teraz Rosja i Stany Zjednoczone będą ustalać szczegóły swojego ponownego podziału świata, ale jedno jest już pewne – to europejski imperializm otrzymał właśnie najpotężniejszy cios, którego tym razem nie uratują żadne głośne deklaracje. Ofiary tej wojny – co najmniej setki tysięcy młodych robotników – imperializm będzie nadal traktować jako element biznesowego bilansu zysków i strat.

Biden kontra Trump

Zwrot w relacjach Rosja-USA był oczywisty dla każdego, kto choćby pobieżnie śledził nie tylko bardzo jasne deklaracje Donalda Trumpa, lecz zrozumiał też ich kontekst. Kapitalizm może się rozwijać w pewnych naturalnych granicach, a imperializm od dekad te granice rozciąga w ramach nie tylko potyczek ekonomicznych, ale też krwawego barbarzyństwa wojny. Fakt względnego osłabienia siły amerykańskiego imperializmu w ostatnich latach – szczególnie po porażkach w Iraku i w Afganistanie – jest oczywisty. Nie chciał tego zrozumieć Barack Obama i Joe Biden, którzy – szczególnie ten drugi – uosabiali sobą politykę okresu powojennej świetności. Raz po raz okazywało się, że ten złoty wiek bezpowrotnie minął, a Stany Zjednoczone będą zmuszone ostrożniej dobierać sobie wrogów. W ramach tego planu buńczuczna awantura i niewyobrażalne nakłady na zastępczą wojnę z Rosją słusznie uznano za bezsensowne.

To właśnie Trump reprezentuje znacznie bardziej trzeźwe – z punktu widzenia amerykańskiego imperializmu – spojrzenie na to, w którą stronę powinny się zwrócić Stany Zjednoczone. To tłumaczy pozornie szalone decyzje nałożenia ceł na Meksyk i Kanadę czy groźby interwencji militarnej na terytorium Grenlandii. Amerykańska klasa rządząca, której interesy bardzo otwarcie wyraża Trump, zrozumiała, że kapitalizm wszedł w okres ciągłego kryzysu, a bezpośrednie interesy amerykańskiego imperializmu są znacznie bliżej Waszyngtonu.

Już ostatnie decyzje Bidena wskazywały z niezwykłą jasnością, że Europa bardzo szybko traci w oczach swojego starszego brata, i ze strategicznego partnera – zarówno gospodarczego, jak i militarnego – staje się niewygodnym problemem. Czy można było postawić tę sprawę jaśniej niż J. D. Vance, tłumaczący europejskim przywódcom, że „największym zagrożeniem dla Europy nie jest Rosja czy Chiny, ale zagrożenie od wewnątrz”? Burżuazyjne, a w szczególności prawicowe media, zrozumiały tę wypowiedź jako element wojny kulturowej i obrony wspólnych, tradycyjnych wartości. Ale ta idealistyczna narracja była i jest wyłącznie zasłoną dymną. Stany Zjednoczone mówią europejskim liberałom wprost – teraz sprawy będą urządzone inaczej, według naszego planu i zgodnie z naszymi interesami, a wy nie macie w tej sprawie nic do powiedzenia. Gdybyście spróbowali się sprzeciwić, wówczas jesteśmy gotowi rozpocząć wojnę handlową, o jakiej się wam nie śniło.

Biden wystawił Europie rachunek za wojnę, a Trump właśnie podsunął jej pod nos rachunek za pokój.

Paryska sztafeta przegranych

Jak zaznaczaliśmy wielokrotnie, Europa była i jest daleka od wspólnego frontu wobec Rosji. To właśnie tania energia z Rosji legła u podstaw rozwoju gospodarczego Niemiec, i to właśnie Berlin wielokrotnie krytykowali nasi rodzimi podżegacze wojenni z powodu nie dość agresywnych pomruków w stronę Moskwy. Sabotaż Nord Stream był ciosem, przed którym nie zdołały uchronić nawet budowane na szybko terminale LNG. Ogromny spadek produkcji przemysłowej w głównym motorze europejskiego imperializmu jest bezdyskusyjny i bez żadnych wątpliwości wywoła dekadę barbarzyństwa i zaostrzonej walki klas. To właśnie dlatego Niemcy bardzo niechętnie traktują propozycję wysłania do Ukrainy szczątków Bundeswehry. Również Holandia i Hiszpania – państwa zdecydowanie drugiej kategorii – są przeciwne.

Z kolei Francja i Wielka Brytania, które w tej kwestii były i pozostają znacznie bardziej entuzjastyczne, również nie kierują się szlachetnością serca. Ani mąż stanu Emmanuel Macron, ani antyrobotniczy premier Partii Pracy, Keir Starmer, nie są w żadnym stopniu zainteresowani życiem robotników ukraińskich. Obaj jednak rozumieją, że ich kraje straciły na arenie międzynarodowej tyle, że taka interwencja byłaby jedyną szansą odzyskania choćby cienia imperialnej świetności. Chłodny stosunek USA do brytyjskiego pupilka i ostateczna porażka francuskiego imperializmu w Afryce nie napawają optymizmem. Sytuacja wewnętrzna w obu tych upadłych kolosach jest jednak tak zła, że potrzebny jest wabik na drugim końcu kontynentu.

Co na to wszystko najgłośniejsza orędowniczka walki z Rosją do ostatniej kropli ukraińskiej krwi, czyli polska burżuazja?

Sztuczne łzy i prawdziwe problemy

Nie mogą się nadziwić przedstawiciele polskich mediów burżuazyjnych – specjaliści od machania nieswoją szabelką – że Polska, ta zbrojna po zęby potęga, z największymi wydatkami na zbrojenia i najgłośniejszymi okrzykami wojennymi w całym NATO, postanowiła w Paryżu powiedzieć „nie tym razem”. Do pewnego stopnia pewnie mają rację, że chodzi tu o kampanię prezydencką, chociaż warto też zauważyć, z jaką łatwością Tusk podkręca narrację o „historycznych konfliktach” z Ukrainą. W końcu, według sondaży, 80 proc. Polaków ta decyzja by się nie spodobała. Ale oprócz Wołynia i Trzaskowskiego chodzi tu o coś innego – obnażenie zupełnej słabości polskiego wojska. Konsekwentnie budowana narracja, w ramach której 4,7 proc. PKB przeznaczanego na zbrojenia będzie gwarantem bezpieczeństwa Polski, legła właśnie w gruzach. Tusk, jako premier, doskonale rozumie skalę fikcyjnego kapitału, jaki topi się w zakupach zagranicznego sprzętu militarnego.

Cios z drugiej strony zadali Amerykanie, wprost deklarując, że ich obecność w Ukrainie może mieć wyłącznie charakter dozorcy pilnującego wywozu minerałów. Polska burżuazja z szeroko otwartymi ustami obserwuje, jak „nieśmiertelny” sojusz północnoatlantycki również nagina się zgodnie z interesami amerykańskiego imperializmu. Ale ten, kto w polityce w ogóle wierzy w jakieś nieśmiertelne traktaty, jest zwykłym naiwniakiem.

Równie naiwni są ci, którzy nabrali się na wypowiedziane mimochodem zdanie J. D. Vance’a o możliwości wysłania amerykańskich żołnierzy na Ukrainę. Znacznie bliższe prawdzie jest to, co jasno zaznaczył tego samego dnia – że członkostwo Ukrainy w NATO jest „nierealne”, a jej bezpieczeństwa „nie zapewnią siły amerykańskie”. Trudno jest uwierzyć, by którykolwiek z krajów europejskich w tej sytuacji podjął się wysłania wojsk bez gwarancji obrony NATO. Europa wyłoniła się z paryskiej konferencji taką, jaką jest – podzieloną i naiwną młodszą siostrą Wujka Sama, o której każdy chciałby zapomnieć. Polska nie może w tym rozrachunku sił zmienić absolutnie niczego.

Polska burżuazja może niedługo znaleźć się w absolutnej mniejszości na europejskiej arenie politycznej. Nie może sobie pozwolić na choćby cień próby unormowania stosunków z Kremlem, bo jest to znakomity element mydlenia oczu polskiej klasie pracującej, która ma znosić cięcia, bo w innym wypadku czeka nas niechybna inwazja Rosji. Z drugiej strony nie ma możliwości rzeczywistego wsparcia Ukrainy w sposób bezpośredni. Okaże się też bardzo szybko, że to nie polski kapitalizm dostanie zaszczyt wykrwawienia Ukrainy w ramach jej „odbudowy” – bo tę rolę będą grać Stany Zjednoczone. Resztki z pańskiego stołu mogą się okazać zbyt wątłe do nasycenia burżuazyjnego apetytu i żałosnej próby budowania polskiego regionalnego imperializmu na zgliszczach ukraińskiej infrastruktury.

Dla Niemiec z kolei rosyjska tania energia pozostaje kwestią życia i śmierci. Sprzeczność stanowi fakt, że dla polskiej burżuazji również – w końcu duża część eksportu Polski to części samochodowe, na które popyt konsekwentnie spada z powodu zamykania fabryk niemieckich właśnie przez postępujący kryzys energetyczny. Szybko okaże się, że z partnerów politycznych, ciągle liczących na to, że na rusofobicznym paliwie przejedzie się dalej, niż na rosyjskich kopalinach, zostaną kraje bałtyckie. Te kraje jednak nie odgrywają żadnego znaczącej roli w polskiej gospodarce. W otoczeniu będzie też Słowacja, Austria czy Węgry, które na tę sprawę patrzą bez sentymentów i od dawna wyrażają chęć unormowania stosunków z Kremlem tak szybko, jak to możliwe. Ostateczną opcją jest jeszcze większa integracja z kapitałem amerykańskim i chińskim. W tym wypadku jednak to nie polski burżuj będzie dyktować warunki.

Nie zazdrościmy podobnych dylematów polskiej klasie rządzącej – ale jeszcze mniej przychylnie będzie patrzeć na to, co jest pewnikiem – postępujące ataki na własną klasę pracującą, jako jedyny sposób na uratowanie zysków. Niewiele jednak polski burżuj będzie w stanie zrobić w obliczu mas coraz biedniejszych robotników polskich, którzy nie będą się już dali nabrać na bajki o europejskim bezpieczeństwie, potędze NATO i złym Putinie.

Kto wygrał?

Wbrew przewidywaniom wielu „ekspertów” Rosji nigdy nie zależało na zajęciu całości terytorium Ukrainy. Celem było zastąpienie prozachodniego reżimu czymś, co lepiej współgrałoby z interesami Moskwy. Jednocześnie do dalszego rozwoju rosyjskiego imperializmu niezbędny był swobodny dostęp do Morza Czarnego oraz bogatych złóż Donbasu. Rosja od lat cynicznie, ale skutecznie wykorzystywała postępującą integrację ukraińskiego rządu z zachodem po Euromajdanie, w który zresztą półotwarcie angażował się amerykański i europejski imperializm. Złożone z równą dozą cynizmu przez imperialistów zachodnich deklaracje możliwego przystąpienia Ukrainy do NATO przelały czarę goryczy. Jeśli mówilibyśmy o interesach Rosji tak, jak o interesach Stanów Zjednoczonych mówi się w Europie, to do inwazji powodów nie brakowało. Jest to element zmagań dwóch imperializmów, a cała reszta musi przyjąć pozycję co najwyżej biernego obserwatora wydarzeń.

Nie ulega wątpliwości, że bezpośrednim zwycięzcą tej wojny będzie właśnie imperializm rosyjski. Deklaracje administracji Trumpa są jasne – nie ma drogi do członkostwa Ukrainy w NATO, a rola Ameryki na całej wschodniej flance będzie zredukowana do minimum zgodnego z interesami Waszyngtonu. Nie oznacza to bynajmniej, jak chcieliby to malować nasi rodzimi podżegacze wojenni, kolejnych podbojów i ataków na europejskie państwa. Z punktu widzenia Rosji chodziło o odepchnięcie naporu zachodniego imperializmu i ten cel osiągnięto. Wisienką na torcie będą zdobyte terytoria – co do tego USA również wyraziło się niezwykle jasno.

Także dla Stanów Zjednoczonych pokój jest na obecną chwilę na rękę. Jak wyjaśniliśmy, Rosja nie jest już głównym wrogiem USA, które będzie mogło zająć się umocnieniem pozycji na własnym kontynencie w przygotowaniu do starcia z dużo ważniejszym przeciwnikiem – Chinami. Jednocześnie Ukraina, podobnie jak Europa, dostanie do ręki paragon. Jeżeli ktoś myślał, że miliardy dolarów utopione w ukraińskiej i rosyjskiej krwi to nie była pożyczka, lecz prezent, to najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy. W odpowiedzi na amerykański imperializm Rosja bombardowała Ukrainę – ale to Stany Zjednoczone dopilnują, by nie miała możliwości się odbudować.

Jakże naiwnie i słabo brzmią w kontekście tych prostych faktów prognozy analityków pokroju Dmitrija Oreszkina:

Putin zaczyna tę procedurę (rozmów z USA) nie dlatego, że wszystko u niego w porządku, a dlatego, że już rozumie, iż Ukrainy nie udało mu pochłonąć i trzeba jakoś wydostać się z tej sytuacji. A lepiej teraz, bo za pół roku może być gorzej: i w gospodarce, i w zasobach ludzkich, i na froncie.

Owszem, Rosja nie wyszła z tej wojny bez szwanku, ale nie brakuje jej ani zasobów ludzkich, ani doświadczenia na współczesnym polu walki, ani partnerów handlowych, ani pozycji politycznej wobec Europy. Tej zdartej płyty, powtarzanej niemalże dzień w dzień od paru lat, nikt już nie chce słuchać. Ci, którzy nie mogą się pogodzić z porażką, przekują ją teraz w katastrofę. Rachunek do zapłaty dostanie klasa robotnicza całego kontynentu.

Ofiara imperializmu

Opisaliśmy już kluczowe pozycje i interesy głównych imperialistycznych sił i naiwną słabość Europy. Pozostaje dobrze zrozumieć rolę Ukrainy i jej gasnącej gwiazdy – Wołodymyra Zełenskiego. Ukraińska burżuazja dostała pakiet pustych obietnic, w ramach których zapewniano rozwój i integrację w ramach wspólnego rynku. Zamiast tego ukraińskie masy dostały życiową lekcję imperializmu w praktyce.

Na żadnym etapie wojny nie było cienia szansy na wypełnienie głośnych deklaracji o odsieczy, z jaką miała przyjść zachodnia kawaleria. To kłamstwo – element codziennej hipokryzji imperialistycznych przywódców – doprowadziło do zdziesiątkowania całych pokoleń. Do roli oficera dyżurnego odpowiedzialnego za wysyłanie młodych ludzi na śmierć wyznaczono właśnie Zełeńskiego. Jego polityczna historia jak w pigułce pokazuje to, jak poczyna sobie imperializm z mniejszymi narodami, dla których niezależność może być wyłącznie literacką fikcją.

Przez parę dobrych lat wbijano nam do głowy obraz zmęczonego, ale twardego bohatera narodu. Pominięto jednak fakt, że Zełeński zaczynał jako rosyjskojęzyczny komik, którego politycznym celem była walka z korupcją, liberalizm gospodarczy i jednoznaczna chęć unormowanie stosunków z Rosją. To właśnie Zełenski wskazywał na postępującą degradację państwa i wzrost znaczenia prawicowych, paramilitarnych bojówek – fakt, który dla Putina stanowił doskonały casus belli dla rozpoczęcia procesu „denazyfikacji” Ukrainy. Konsekwentne wspieranie „progresywnych” faszystów przez zachodni imperializm jako przeciwwaga dla „prorosyjskiego” Zełenskiego pozostaje wstydliwym wspomnieniem poprzedniego okresu amerykańskiej polityki zagranicznej.

To właśnie amerykański imperializm, rękoma swojego brytyjskiego namiestnika – Borisa Johnsona – przekonał na samym początku wojny Zełenskiego, by pod żadnym pozorem nie podpisywał z Rosją porozumienia, które pozwoliłoby wówczas uniknąć ogromu zniszczeń i śmierci. Łatwo jest burżuazji sprzedać za bezcen życie robotników na drugim końcu kontynentu. Odpowiedzialność za barbarzyńskie wyniszczenie całych pokoleń po obu stronach frontu leży w tym samym stopniu po stronie rosyjskich rakiet, jak i zachodnich podżegaczy.

Tym samym przypieczętowano los Ukrainy. Wojnę wygrywa się przede wszystkim na tyłach – w ostatecznych rozrachunku liczy się to, kto dłużej wytrzyma. Mimo ogromnego strumienia środków, które imperializm amerykański i europejski przeznaczył na swoją wojnę z Rosją, nie udało się złamać ani rosyjskiego wojska, ani rosyjskiej gospodarki. Rozkaz wydany w Waszyngtonie Londyn przekazał Kijowowi – i tym samym skazał tysiące na śmierć w bezsensownej awanturze o znikomym znaczeniu strategicznym. Jeżeli na coś w tej całej sytuacji brakuje słów, to właśnie na skalę hipokryzji i cynizmu po stronie zachodniego imperializmu.

Zełenski swoje zadanie wykonywał nie tylko na froncie, lecz również wewnątrz kraju, tocząc konsekwentną walkę z własną klasą pracującą i jej przedstawicielami. Związki zawodowe, ukraińscy komuniści, a nawet pojedynczy marksiści i każdy, kto sprzeciwia się wojnie również okazał się być wrogiem ukraińskiego reżimu. To nie tylko efekt poddaństwa imperializmowi – ale codzienna walka klas, w której głównym wrogiem burżuazji jest klasa pracująca własnego kraju. Nie miejmy żadnych wątpliwości – ukraińscy robotnicy dobrze zapamiętają, kto wysyłał ich na śmierć, zniszczył ich reprezentację polityczną, prześladował rękoma służb bezpieczeństwa i końcu – kto sprzedał imperialistom kraj, za który mieli posłusznie umierać. Bez względu na wynik wyborów, na które naciskają Stany Zjednoczone, los Zełenskiego – rzeźnika ukraińskiej klasy pracującej – jest przesądzony.

Szkoła imperialistycznego okrucieństwa

Czy istnieje lepsze podsumowanie czasów, w których żyjemy, niż fakt, że w klimatyzowanych pomieszczeniach Rijadu spotykają się właśnie przedstawiciele tych, co nie pracują, a posiadają wszystko, by debatować o tym, jak podzielić między sobą trupy i niewolników? Bez względu na wynik rozmów i to, czy do porozumienia dojdzie dziś, czy za tydzień – klasa pracująca całego świata stoi przed prawdziwym obliczem imperializmu.

Gdyby Ukraina była jedyną ofiarą kapitalistycznego barbarzyństwa, byłaby to tragedia. Jak jednak nazwać fakt, że w kolejce na szafot czekają dziesiątki tysięcy Palestyńczyków? Czym jest w takim razie skala barbarzyństwa, pozostawiona w prezencie Afgańczykom przez Busha, Obamę i Bidena? Ilu jeszcze milionom robotników przyjdzie zginąć, by kapitalistyczna machina powiedziała „dość”?

Nie będzie takiego momentu bez naszego udziału. Dopiero, gdy klasa robotnicza całego świata wstanie i powie – dość waszych wojen, dość życia w mroku i biedzie, podczas gdy wy, leniwa i pełna pychy garstka wyzyskiwaczy, posiadacie więcej pieniędzy, niż całe narody – dopiero wówczas będziemy mogli powiedzieć, że rzeczywiście rozpoczęła się walka o pokój. Do tego czasu cały system kapitalistyczny, każdy krwawy prezydent i premier tego świata pozostają naszymi wrogami.

Obiecujemy walczyć tylko w interesie naszej klasy, ogromnej większości ludzkości – nie o zyski dla nielicznych i śmierć dla tysięcy, lecz o godne życie dla wszystkich. Odzyskamy nasze miejsce w historii nie dzięki konferencjom i szczytom burżuazyjnych przywódców – lecz dzięki rewolucji.

Precz z imperializmem!

Precz z hipokryzją kapitalistycznych podżegaczy wojennych!

Precz z wojną i wyzyskiem!

*

Autor: Marcel Ostrowski